Tak trochę w ciąży”. Mniej więcej tak brzmi wypowiedź wiceministra zdrowia Cezarego Cieślukowskiego. Na czym polega paradoks? Z jednej strony po latach pustych obietnic w końcu wprowadzono znieczulenie dla rodzących jako osobną usługę. Odtrąbiono wielki sukces, by po kilku tygodniach powiedzieć: właściwie nie każdy może z niej skorzystać. Nie ma tak, że na życzenie. Decyduje lekarz.

Jasne, że strzykawka w kręgosłupie to nie przelewki, i nie ma co sięgać po znieczulenie jak po cukierki, bo to poważny zabieg. Może być niebezpieczny, więc musi być konsultacja lekarska. Ale cały przełom miał polegać na czym innym: na tym, że w końcu znieczulenie będzie prawem rodzącej, a nie personelu medycznego.
Debata, która toczy się już od ponad pięciu lat – dotyczy tego, by do podania znieczulenia nie były potrzebne specjalne wskazania medyczne. Czy raczej aby takim wskazaniem był po prostu ból i chęć zniwelowania go. Nie oznacza to, że sięgać po znieczulenie będą wszystkie rodzące.
Jeden z lekarzy, ze szpitala, w którym wprowadzono ten zwyczaj już kilka lat temu, powiedział, że prosi o to jedynie jakieś 20 proc. rodzących. Głównym bonusem, o który walczono i który niby teraz wprowadzono – miało być właśnie to, że znieczulenia można zażądać. Gwarantuje to poczucie bezpieczeństwa. Poczucie, że jeśli będę tego chciała, nie ma problemu. Czasem sama ta świadomość wystarczy.
Wiceminister zdrowia jednym zdaniem znowu odwrócił ten porządek. Rodząca ponownie ma być zdana na łaskę i niełaskę personelu medycznego. Przełomu nie będzie. Szkoda.
Z dobrą wolą bywa różnie. Umiejętność rozmowy z pacjentem nie jest najmocniejszą stroną polskich lekarzy i położnych. Nie można generalizować, ale to przykre doświadczenie wielu kobiet. Chociażby jak opisywana przez nas historia matki, której za krzyczenie podczas porodu lekarz groził kleszczami.
Podczas mojego porodu położna „za karę” wyszła z sali, zostawiając mnie samą. Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi. I chyba to zrozumiałe, że żadna rodząca nie chce grać w ruletkę.
Wydawało się, że w końcu ministerstwo zrozumiało, że rodząca kobieta ma swoje prawa. Złudne wrażenie. Podejrzewam, że wiceminister Cieślukowski chciał takim tłumaczeniem zamaskować większy problem. Brakuje anestezjologów, którzy podadzą obiecane znieczulenie. Prawie połowa szpitali ma z tym kłopot. Wystarczy, by ministerstwo to przyznało, a nie odwracało kota ogonem. To źle świadczy o urzędnikach.
Mam nadzieję, że to był tylko lapsus. I że ministerstwo za chwilę sprostuje te słowa. I nie będzie psuło sukcesu, którym już zdążyło się pochwalić.