Szaleje grypa, więc przed gabinetami lekarzy rodzinnych kłębią się tłumy chorych. Na wizytę od ręki nie mają co liczyć. Ci, którzy pilnie potrzebują pomocy, idą do nocnej opieki lekarskiej lub na dyżur do szpitala.
Jednak chory jest tu persona non grata. Lekarz wypisze mu receptę, ale zwolnienie lekarskie to luksus, na który nie ma co liczyć. Pacjent jest odsyłany po nie do lekarza rodzinnego. I tu koło się zamyka, bo najpierw trzeba odczekać w kolejce, aby na koniec dowiedzieć się, że medyk pierwszego kontaktu nie zamierza wyręczać kolegi ze szpitalnego oddziału ratunkowego.
Ta gra, w której codziennie muszą uczestniczyć chorzy, jest nie fair. W nierównej walce z lekarzami pacjent jest zawsze na przegranej pozycji. Gdy szpital okulistyczny kieruje go po badania potrzebne przed operacją oka do medyka rodzinnego, odsyła go w kosmos. Wiadomo, że pacjent będzie je musiał wykonać prywatnie. Gdy lekarz w szpitalnym oddziale ratunkowym zapomina wypisać kartę informacyjną, robi krzywdę choremu, bo ten nie wie, ani na co był leczony, ani jak, ani nawet przez kogo. Takich zaniedbań nie można usprawiedliwiać przepracowaniem, brakiem czasu, nadmiarem obowiązków czy nadmiarem papierologii. To zwykłe niedbalstwo. Co gorsze, uchodzi ono lekarzom i ich pracodawcom na sucho.
Jest to możliwe, bo medycy pracujący w publicznej służbie zdrowia to chyba jedyna grupa zawodowa, która nie jest poddawana zwykłej ocenie konsumenckiej. A wystarczyłaby prosta ankieta satysfakcji z udzielonej usługi, obowiązkowa po każdym kontakcie z publiczną służbą zdrowia. Gdyby na dodatek jej wyniki poważnie traktował NFZ i uzależniał od nich wysokość kontraktów, pewnie byłoby mniej spychologii i błędów medycznych. A i kolejki do lekarzy by się skróciły.