Wiceminister kultury Jarosław Sellin zadeklarował DGP, że jest przeciwny wydawaniu gazet przez gminy. Zapowiedział też, że dostrzega potrzebę szybkiej nowelizacji ustawy – Prawo prasowe. Czym zasłużyły sobie niskonakładowe pisma samorządowe na tak zdecydowaną reakcję?
Zarzuty formułowane pod adresem pism wydawanych przez jednostki samorządowe mają najczęściej dość ogólny charakter. Zwykle są powielaniem refleksji wydawców komercyjnych czy polityków mówiących o negatywnym wpływie tego zjawiska na rynek prasy. Zarzuca się gazetom samorządowym, że przybierają formę zwykłych tytułów prasowych. Poważniejsze zarzuty dotyczą umieszczania na ich łamach płatnych reklam oraz prowadzenia ich odpłatnej dystrybucji. Jednym słowem, gazety samorządowe są postrzegane jako te, które odbierają czytelników i reklamodawców tytułom komercyjnym i negatywnie wpływają na lokalną demokrację. Co ciekawe, właściwie nikt z potępiających prasę samorządową nie odnosi się do wyników badań prasoznawczych.
Z badań przeprowadzonych przez Patrycję Szostok i Robert Rajczyka z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach wynika, że aktywność wydawnicza samorządów różni się w poszczególnych województwach i oscyluje od ok. 60 proc. – w województwie śląskim czy lubuskim – do mniej niż 30 proc. w łódzkim, podlaskim, lubelskim czy opolskim. Co ciekawe, pisma te zazwyczaj występują tam, gdzie rynek prasowy jest dość nasycony. Częściej znajdziemy je w miastach niż na wsi. Na Mazowszu 76,7 proc. gmin miejskich zadeklarowało wydawanie własnego tytułu, 60 proc. gmin miejsko-wiejskich i 60 proc. miast na prawach powiatu. Znacznie rzadziej tego typu gazety się pojawiają w gminach wiejskich – 41,9 proc. i powiatach – 35,1 proc. Nie potwierdza to tezy, że prasa samorządowa ogranicza rozwój komercyjnej. Szostok i Rajczyk stwierdzają wręcz, że „prasa samorządowa nie tylko nie blokuje powstawania niezależnych tytułów prasowych, ale nawet je w pewien sposób stymuluje, będąc swego rodzaju kołem napędowym na lokalnych rynkach prasowych”.
Podobnie iluzoryczna jest siła umieszczania reklam. Prawie trzy czwarte – bo aż 72 proc. – pism samorządowych ukazujących się na Mazowszu nie zadeklarowało umieszczania płatnych ogłoszeń, 6 proc. stwierdziło, że pojawiają się one sporadycznie, a 22 proc. potwierdziło, że je umieszcza.
Nie są to też pozycje mogące zagrozić lokalnym gazetom swoim nakładem. 87 proc. tytułów ukazujących się na Mazowszu nie przekracza 5 tys. egz. Nie są to też pozycje goniące za sensacją i dostarczające aktualnych informacji. Przeważają miesięczniki – 30 proc. i kwartalniki – 35 proc. Czy mogą więc być realną konkurencją np. dla komercyjnych tygodników?
Trudno uciec od wątpliwości, czy w dyskusji o prasie samorządowej podmiotem powinny być potrzeby wydawców komercyjnych, czy dobro czytelników. Zgadzam się z prof. Marianem Gierulą medioznawca z Uniwersytetu Śląskiego, że „na tę kwestię trzeba patrzeć z punktu widzenia podmiotowości społeczności lokalnej”. Powstaje pytanie, czy wydawane przez JST pisma są potrzebne mieszkańcom i czy wnoszą coś wartościowego do lokalnych społeczności. Wydaje się, że tak – szczególnie na terenach, na których nie występuje inny tytuł komercyjny. A mówimy o 40 proc. powierzchni kraju.
Interesujące wydają się także wyniki analizy zawartości tytułów lokalnych – samorządowych i niezależnych, jaką przeprowadziłam na bazie prasy w jednym z powiatów województwa mazowieckiego. Okazało się, że na łamach prasy samorządowej częściej niż w niezależnej pojawiają się materiały poświęcone lokalnej kulturze i historii. Nie można zatem odmówić prasie samorządowej atutów. Doceniają je sami czytelnicy. Jak wynika z badań P. Szostok, która przebadała stosunek czytelników kilku gmin śląskich do tego typu periodyków, aż 72,4 proc. stwierdziło, że są one potrzebne mieszkańcom.
Prasa samorządowa budzi emocje, ale czy mniejsze niż media publiczne? Niekoniecznie. Wiceminister Jarosław Sellin mówi, że „nie może być tak, że wójt z jednej strony zarządza gminą, a z drugiej kreuje politykę miejscowych mediów, dbając o to, by były mu one przychylne”. Zauważa, że to „zaprzeczenie idei wolnej prasy, której naturalnym zadaniem jest patrzenie władzy na ręce”. Oczywiście, ta argumentacja brzmi przekonująco i takich właśnie wartości uczy się adeptów dziennikarstwa. Problem jednak w tym, że prawdziwa niezależność jest dziś towarem niezwykle deficytowym. Ponadto w takim samym stopniu dotyczy prasy samorządowej, mediów publicznych, jak komercyjnych.
Lokalny, trudny rynek reklamodawców nie sprzyja prawdziwej niezależności. A wszelkie zależności finansowe są tym groźniejsze dla wolności prasy, jeśli wpływają na treści w sposób zakamuflowany. Problemem nie jest więc struktura właścicielska, lecz zależność finansowa. Przyjmijmy, że wprowadzony zostaje zakaz wydawania periodyków przez lokalne samorządy. Część z nich z powodu braku na rynku tytułów komercyjnych traci możliwość komunikowania się z mieszkańcami, na czym tracą wszyscy – i władza, i mieszkańcy, i lokalna demokracja. Inni – rozpoczynają współpracę finansową z istniejącymi na rynku pismami komercyjnymi, publikując w nich np. dodatki gminne. Lokalny wydawca zyskuje klienta, o którego należy dbać. Czy wygrywa na tym lokalna demokracja?
Wracając do reklam – skoro na poziomie krajowym publiczne telewizja i radiofonia nie wpływają negatywnie na niezależnych wydawców, to dlaczego na poziomie lokalnym niskonakładowe pisma samorządowe miałyby psuć rynek?
Wpływ lokalnej, niezależnej prasy na tworzenie silnej i zdrowej lokalnej demokracji nie ulega wątpliwości. To właśnie na jej łamach toczy się lokalna debata publiczna. Im więcej płaszczyzn dyskusji, tym gorętsza i bardziej twórcza jest jej atmosfera. Niestety, w czasach trudnych dla prasy najwięcej stracić mogą najsłabsi, czyli właśnie lokalne tytuły. Rolą państwa powinno być monitorowanie tych zagrożeń i próba wsparcia. Czy jednak wprowadzanie zakazów dla wydawców samorządowych to dobre rozwiązanie? Czy poprawi to sytuację lokalnych tytułów komercyjnych? Z ostatnich badań Biblioteki Narodowej wynika, że blisko 14 proc. obywateli funkcjonuje poza kulturą pisma. Może zatem zamiast wprowadzać kolejne zakazy, uderzające w samorządy, należałoby pomyśleć o narzędziach finansowego wsparcia dla lokalnych, niezależnych wydawców na wzór np. krajów skandynawskich? Zyskaliby na tym zarówno lokalna demokracja, jak i sami czytelnicy.