Młodzi górnicy nie chcą przywilejów i opieki związków zawodowych. Chcą utrzymać pracę, bo uważają, że zarabiają w niej dobrze. Takie opinie są jednak w branży górniczej mało popularne.
Węgiel jest czarny i brudzi – to wie każdy. Jednak nie każdemu to przeszkadza. Wciąż wiele osób ciągnie do pracy w tej branży: a to z powodu rodzinnych tradycji, które na Śląsku są silne, a to z powodu tego, że kopalnia to jedyny duży zakład w okolicy. Kilka lat temu powodem była jeszcze stabilność zatrudnienia.
To właśnie dlatego cztery lata temu Michał Piotrowski oraz Karol Michalik, wówczas mający niewiele ponad 20 lat, zdecydowali się na pracę w kopalniach. Dziś przyznają, że gdyby teraz wybierali zawód, na pewno nie byłoby to górnictwo.
Wybór
O tym, że kopalnie będą zamykane, słyszałem od dziecka. Może i były, lecz górnictwo trwało. Potem słyszałem: nawet jak zamkną, to przecież nie zwolnią, tylko przeniosą lub dobrą odprawę dostaniesz. Najwyraźniej uwierzyłem w mit z PRL, że kopalnia to filar gospodarki, którego nikt nie ruszy – przyznaje Karol Michalik z kopalni Knurów-Szczygłowice, która należy do Jastrzębskiej Spółki Węglowej (JSW).
Michał Piotrowski / Dziennik Gazeta Prawna
Chciał fedrować, lecz z powodu wady wzroku pozostał na powierzchni – w zakładzie przeróbki mechanicznej węgla. Niech nikogo to nie zmyli, bo praca oraz jej warunki w zakładzie są często cięższe niż pod ziemią. Tu oddziela się węgiel od kamienia i innych skał oraz sortuje. Brudno, głośno i wcale nie bezpieczniej niż na dole. – Do cięć oraz oszczędności jesteśmy pierwsi, a do obrony ostatni – mówi Karol.
Michał Piotrowski, pracujący na przodku w kopalni Sośnica, należącej do Polskiej Grupy Górniczej (do 1 maja 2016 r. Kompania Węglowa), tak jak Karol poszedł do pracy w 2012 r. Wtedy zyski kopalń były liczone w miliardach złotych. Dziś, także w miliardach, liczone są ich straty. Ale już wtedy można było dostrzec pierwsze oznaki słabszej koniunktury. – Jednak te informacje nie trafiały do górników, bo związkowcy nie robili masówek na temat rosnących zwałów węgla, którego nikt nie chciał kupić, czy jego spadających cen – zauważa Michał. – Ja też się wtedy tym nie interesowałem, bo mieliśmy jeszcze wypłacaną nagrodę z zysku. Dopiero po wielu miesiącach, gdy zacząłem czytać na temat sytuacji sektora, uświadomiłem sobie, w co się wpakowałem. I jak wszystko już wtedy źle wyglądało – dodaje.
Przyznaje jednak, że wtedy bardzo chciał zostać górnikiem. Podania o przyjęcie złożył do wszystkich spółek węglowych. – Ale w taki sposób pracy w kopalni się nie dostaje. Ani wtedy, ani dziś. Bo nawet dziś tych podań, mimo katastrofalnej sytuacji branży, są tysiące – opowiada Michał. – U nas było w tamtym czasie 6,5 tys. W jednej kopalni – dodaje Karol. – A z ulicy nie brali – podkreśla Michał. Oni obaj jednak się dostali. Jak? Dzięki czerwonym wykrzyknikom.
Podanie o pracę z czerwonym wykrzyknikiem oznacza polecenie przez kogoś – szefa, sztygarów (osoby dozoru górniczego) czy związkowców. – Ja miałem dwa wykrzykniki – przyznaje Michał. Karol miał jeden. Michał dodaje, że gdy przyszedł do kadr, widział pokój zawalony segregatorami z podaniami o pracę, których nikt nie przeglądał. – Bez znajomości ani rusz – mówi bez ogródek. Był tuż po ślubie, dziecko w drodze, więc dobra praca potrzebna mu była od zaraz. – W prywatnej firmie dostawałem 2 tys. zł na rękę. Mało. A kopalnia dawała na start zdecydowanie więcej – tłumaczy. – Wiadomo, że związkowcy zawsze płaczą, że w górnictwie kiepsko się zarabia, bo przecież jak się powie głośno, że jest nieźle, to zaczną zabierać to, co mamy – dodaje Karol. Obaj przyznają, że finansowo nadal nie jest wcale źle.
Karol Michalik / Dziennik Gazeta Prawna
Związki
Karol niedługo po przyjęciu zapisał się do Związku Zawodowego Pracowników Zakładów Przeróbki Mechanicznej Węgla w Polsce. Bo tak brzmi pełna nazwa organizacji będącej jedną z ponad setki działających w całym górnictwie. W tej branży, co jest ewenementem, uzwiązkowienie przekracza 100 proc., bo wiele osób należy do kilku związków. Ale wypisał się w grudniu 2015 r. – Ludzie to by się dawno powypisywali ze związków, ale są za leniwi, bo trzeba pójść, podpisać, załatwić. Nie idą, płacą składki, a potem płaczą. A ja się wypisałem, bo do niczego mi ten związek nie był potrzebny. Bo i tak nas nie obronili – opowiada Karol. W JSW związki i zarząd porozumiały się w sprawie cięć w przywilejach (zlikwidowano m.in. czternastą pensję i deputat węglowy) – mają one nastąpić do 2018 r. Ma to dać spółce aż 2 mld zł oszczędności. Suma niebagatelna, zwłaszcza że firma jest w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Właśnie wyprzedaje część majątku, a do 29 lipca ma czas na porozumienie z bankami.
Michał z kolei cały czas jest członkiem Sierpnia ’80. Gdy pytam, dlaczego jeszcze się nie wypisał, mówi, że nie może, choć za liderami związkowymi nie przepada. – I nie chodzi o to, czy mnie obronią, czy nie. Moja kopalnia, Sośnica, jak tak dalej pójdzie, pewnie zostanie zamknięta. I jeśli cokolwiek mnie uratuje, to na pewno nie związki, ale gwarancje zatrudnienia, które dostaliśmy – tłumaczy. Sośnica to kopalnia należąca do Polskiej Grupy Górniczej (PGG), następczyni Kompanii Węglowej. W myśl ugody z rządem załogi kopalń KW przenoszonych do PGG otrzymały gwarancje zatrudnienia. To dlatego Michał nadal pracuje. Bo jego pierwsza kopalnia, Makoszowy, została już przeniesiona do Spółki Restrukturyzacji Kopalń. A to oznacza jej likwidację.
Zdaniem Karola i Michała związki zawodowe nie są atrakcyjne dla młodych górników. Bo młodzi potrafią wyszukiwać informacje w internecie, czytać oraz liczyć też umieją nieźle, więc dostrzegają, że przekaz na masówkach to propaganda. Słyszą jedynie, że kopalń nie wolno zamykać, że nie wolno górnikom nic zabrać. A młodych, uważają, przyciągnęłyby realne działania związków, czyli np. propozycje kompromisu oraz przekazywanie prawdziwych informacji, a nie zwalanie na innych i kolorowanie rzeczywistości.
Pytam więc, kto kogo oszukuje. Rząd górników? Związkowcy rząd oraz zarządy? – Wszyscy oszukujemy się nawzajem. Nie ma odpowiedzialności w górnictwie – kwituje Michał. – Przez ostatnie lata nikt nie reagował na pogarszającą się sytuację branży, a przecież płynęły takie sygnały z rynku. Że będzie coraz gorzej – dodaje. Jego zdaniem rządy od lat żyją w dziwnym przekonaniu na temat górnictwa. – Z jednej strony nie ruszamy tematu, bo jeszcze związkowcy nas zjedzą, przyjadą do Warszawy i coś spalą, a z drugiej – nie bardzo możemy pomóc, bo zje nas Bruksela, która węgla nie cierpi. Brak odwagi u oficjeli teraz się mści – tłumaczy. I zapewnia, że młodzi górnicy rozumieją potrzebę zamykania nierentownych kopalń, choć – co jest oczywiste – mają pretensje do władzy za te wszystkie lata, kiedy wmawiano im, że „przecież jakoś to będzie”.
– Związkowcy blokują reformy, nie pozwalają zamykać kopalń, bo im chodzi o etaty związkowe i tyle – ocenia Michał. W JSW w proteście przeciwko związkom powstał nawet związek zawodowy (sic!) Jedność. – Mają się coraz lepiej, poza tym jako jedyni jeszcze jakkolwiek informują o tym, co się dzieje w spółce. Inne związki nawet tego nie robią, jeśli człowiek sam się nie upomni – dodaje Karol.
Co w takim razie robią naprawdę górnicze związki zawodowe?
– Dobre pytanie. Nie mam pojęcia – mówi Michał.
– Może czasem wstawiają się za kimś. Ale w sumie to chyba niewiele – przytakuje mu Karol. – A jak robią masówki informacyjne, to i tak nic z tego nie wynika. Dużo słów, a mało treści – dodaje.
– No i oczywiście załatwiają pracownicze wycieczki – mówią chórem.
Jednak większość górników nadal uważa, że związki zawodowe mogą czynić cuda – czyli w praktyce zmusić rządy do ustępstw. Bo skoro tyle razy się udawało, to teraz pewnie też. Michał i Karol przyznają, że na dodatek związki przeżarły całą branżę i powiązane z nimi lub z rodzinami ich liderów firmy wygrywają wiele przetargów. – Nie wiem, dlaczego to się nie przedostaje na zewnątrz. Wygląda na to, że jest jednak mafia węglowa – uważa Michał. – Niestety, nawet jak ktoś przyjdzie do zarządu i ma pomysł, jak naprawić sytuację, to szybko traci stanowisko. Wystarczy, że to, co planuje, nie spodoba się związkowym liderom – dodaje. Tak stanowiska stracili m.in. Roman Łój, prezes Katowickiego Holdingu Węglowego – bo podjął decyzję o szybszym zamknięciu kopalni Kazimierz-Juliusz, gdzie i tak kończyło się złoże, Mirosław Taras – szef Kompanii Węglowej, bo powiedział, że w spółce trzeba zamknąć cztery–pięć kopalń, a jej restrukturyzacja przypomina „reanimację trupa”, czy Jarosław Zagórowski, prezes Jastrzębskiej Spółki Węglowej, znienawidzony przez związkowców za całokształt, na dobre podpadł im planem oszczędności, które teraz i tak są realizowane.
– Kiedy w 2015 r. rozłączano kopalnie Sośnica i Makoszowy (przez ok. 10 lat działała jako jeden zakład Sośnica-Makoszowy), związkowcy mówili nam, żebyśmy zostali, nie szli na Sośnicę, bo Makoszowy kupi Węglokoks, a może i PGE. I że będzie eldorado. Wiele osób im zaufało, zostali. A teraz tu ani inwestora, ani przyszłości. No i teraz ludzie mają pretensje do związkowców zawodowych – mówi Michał.
Przywileje
Wbrew pozorom młode górnicze pokolenie myśli inaczej niż starsi. Dostrzega realia, rozumie, że przez tani węgiel nie da się utrzymać dawnych przywilejów socjalnych. – Rozmawiam z kolegami i wiem, że woleliby oddać barbórkę (wypłacana w grudniu nagroda z okazji Dnia Górnika), niż stracić pracę. Oni są naprawdę gotowi zacisnąć pasa – przekonuje Michał. – U nas, w JSW, też mówią: zabierzcie nam przywileje, ale zostawcie pracę. Oczywiste jest, że nikt nie da sobie zabrać wszystkiego, ale pole do kompromisu jest. Tylko kto to głośno powie? – zastanawia się Karol.
Zdaniem Michała na pewno można uregulować sprawę deputatu węglowego – w PGG to 8 ton rocznie na pracownika. Przy czym 80 proc. załogi wybiera ekwiwalent pieniężny – a tona węgla liczona jest po średniej cenie dobrego węgla grubego (8 ton to prawie 5 tys. zł). – A nawet jak wezmę to w naturze, to po co mi 8 ton, skoro przez rok zużyję może tonę – tłumaczy Michał.
Obaj doskonale wiedzą, że taki deputat powoduje, iż węgiel staje się drogi. I dlatego zalega na zwałach, bo mało kto go kupuje. – U nas w PGG lada moment negocjowany będzie nowy układ zbiorowy. Trzeba będzie coś oddać, z czegoś zrezygnować. To dla mnie jasne. Zgoda na zawieszenie czternastki to na pewno za mało – uważa Michał. W kwietniu, przed utworzeniem Polskiej Grupy Górniczej, zarząd i związki zawarły porozumienie, w którym zapisano m.in. zawieszenie czternastki, a także łączenie kopalń oraz redukcję zatrudnienia o ok. 4 tys. ludzi (ustawa pozwala na skorzystanie z płatnych 75-proc. urlopów górniczych tym, którym zostało do emerytury cztery lata lub mniej). – Wszyscy klną, że jest źle, ale panuje totalny marazm. Nikt nie ma chęci ani pomysłów, by oddolnie coś zrobić – uważa Karol. – A poza tym rząd nie pyta o opinię na temat cięć górników, tylko związkowców. I wracamy do punktu wyjścia, bo żadnych konsultacji z załogami nie ma – tłumaczy Michał. – Może rząd nawet chciałby coś zrobić, tylko boi się związków, jak wszystkie poprzednie? – zastanawia się.
Skoro wiadomo, że cięcia są nieuniknione, to wydaje się, że stolicę czeka gorąca górnicza jesień. – W Warszawie pewnie można się spodziewać związkowców, bo nie górników – mówi Michał. Pytam, czy przyjedzie. Ale on się nie wybiera. – Bo ja wiem, że trzeba zacisnąć pasa, by uratować nasze kopalnie. Trzeba coś oddać, by coś zyskać. Nie wiem, jak jaśniej jeszcze to tłumaczyć innym. A związki znowu zrobią nalot na Warszawę, pewnie część górników ich poprze, bo jak to, nam coś zabierają, to jak tak można. Ludzie, przecież nie umrzemy bez deputatów, z tym naprawdę trzeba coś zrobić! – niemal wykrzykuje.
Kolejna sprawa to flapsy, czyli posiłki regeneracyjne dla górników. Przepisy sprzed ponad 30 lat stanowią, że należą się one pracownikom dołowym za wysiłek fizyczny. Dziś nikt górnikom nie serwuje kanapek, dostają ten dodatek w postaci bonów do sklepu. To kilkanaście złotych za szychtę, czyli kilkaset złotych w skali miesiąca. – Ale w wielu spółkach flapsy ma nawet administracja. Chyba za to, że może sobie połamać paznokcie na klawiaturze komputera – denerwuje się Michał. – Albo za ruszenie się z krzesła po pieczątkę na sąsiednim stoliku. Niestety, przywileje to jedno, ale bałagan w ich przyznawaniu to jeszcze większy problem. Coraz mniej górników, a coraz więcej biurokracji. U nas stawiają nowy budynek łaźni, ale parter przeznaczono w nim na biura administracji, bo się już w dotychczasowych pokojach nie mieszczą – zauważa Karol. – U nas w zakładzie przeróbczym są pomosty, które się zapadają, bo nie ma pieniędzy na nowe. Rolki od taśmociągu się rozwalają, nowych brak, lecz pieniądze na remont biura głównego inżyniera są – dodaje.
Przyszłość
Świadomość złej kondycji sektora węglowego, zwłaszcza wśród młodych, jest coraz większa. – Na powierzchni, gdzie zarobki są jednak niższe, ludzie albo uciekają na dół, jak nadarzy się okazja, albo do Tesco, bo tam potrafią więcej zarobić, a i przyszłość znacznie pewniejsza – tłumaczy Karol. – A część myśli nawet o wyjeździe do Australii, bo tam potrzeba specjalistów w górnictwie – dodaje.
– A na dole trwa gra w czekanie. Młodzi, którzy mają najmniej do stracenia, czekają na pięcioletni staż, który gwarantuje odprawę. Ci, co są blisko emerytury, korzystają z urlopów górniczych. Najgorzej mają ci z 15-letnim stażem, oni najbardziej się boją. Za dużo do emerytury i za dużo lat pod ziemią, by uczyć się nowego, by podejmować ryzyko. No i po latach na dole to zdrowie już nie to. Przecież własnego biznesu też nie otworzy każdy. Może warto pomyśleć o jakimś programie właśnie dla nich – mówi Michał.
Pytam więc, co oni zrobią. Są zgodni – dziś nie podjęliby drugi raz decyzji o pracy w kopalni. Karol zresztą chce jak najszybciej pracę zmienić. Na razie szef nie przyjął jego wypowiedzenia, bo odeszło już bardzo wiele osób, a nowych przyjmować nie wolno. Nie wyklucza, że ponownie spróbuje się zwolnić. – Miałem nawet nagraną pracę w Holandii, w magazynie, ale przepadła. Może znowu spróbuję. Wyjadę i zarobię na własny biznes, może sklep internetowy – rozmyśla Karol.
Michał na razie nie myśli o zwolnieniu się z pracy, ale przyznaje, że czasami ma dość. Czeka, aż minie mu pięcioletni staż. – Wtedy jak mnie zwolnią, to odprawę dostanę, a to jakieś zabezpieczenie, wtedy można się przekwalifikować i zmienić pracę. Płakać nie będę – zapewnia. Jego kopalnia miała najgorszy wynik w PGG w 2015 r.
– Nie wiem, jak długo chcą jeszcze rząd, związkowcy, zarządy i sami górnicy górników będą udawać, że jest dobrze, skoro jest fatalnie. Dla mnie ważna jest praca. Nieważne, w jakiej kopalni, ważne, by pod ziemią i z sensownym dojazdem – mówi Michał. Gdyby zamknęli Sośnicę, to najbliższa kopalnia PGG mająca przyszłość to dla niego ok. 50 km dojazdu w jedną stronę (teraz dojeżdża 20 km). Karol z kolei ma do Knurowa 16 km.
– Może gdyby te kopalnie jakoś sensownie sprywatyzować, to jeszcze miałoby jakiś sens – zastanawia się Michał. – Stocznie kiedyś też upadły, a dziś mają się całkiem dobrze – dodaje Karol.
Wszyscy klną, że jest źle, ale panuje totalny marazm. Nikt nie ma chęci ani pomysłów, by oddolnie coś zrobić. A poza tym rząd nie pyta o opinię na temat cięć górników, tylko związkowców. I wracamy do punktu wyjścia, bo konsultacji z załogami nie ma