Kilka lat temu „Polityka” zdiagnozowała toczącą polskie organizacje pozarządowe groźną chorobę – grantozę. W skrócie: jak skolioza wypacza kręgosłup, tak grantoza miała wypaczać system pozyskiwania środków przez organizacje pozarządowe. Najpoważniejsze objawy to: powstanie wyspecjalizowanych agend zajmujących się pozyskiwaniem pieniędzy w zamian za procent wartości napisanego grantu czy faktyczne zablokowanie możliwości ubiegania się o środki dla niewielkich organizacji, które nie są w stanie spełnić biurokratycznych wymogów związanych z procesem aplikacji.
Najboleśniejszy jest jednak inny objaw. Im bardziej organizacje uzależniają się od grantów, tym częściej rezygnują ze swoich podstawowych celów, żeby tylko zdobyć pieniądze. Zamiast zwracać uwagę na potrzeby społeczności, której służą, dopasowują swoje działania do celów konkursu, zamieniając się w wyspecjalizowane maszynki do przerabiania środków z budżetu grantodawcy. Dobre pomysły są przycinane pod szablon, który zrozumie przyznająca je komisja. To z kolei ogranicza liczbę naprawdę nowatorskich rozwiązań. A także de facto uniemożliwia rozwiązywanie problemów wystających ponad warunki konkursów. Mechanizm leżący u podstaw tego zjawiska jest bardzo prosty – cele celami, ale utrzymać się trzeba.
Z punktu widzenia tego, który pieniądze rozdaje, zarażenie organizacji grantozą to bardzo efektywny sposób realizacji własnych zamierzeń. Wystarczy tylko zabudżetować odpowiednie środki i skonstruować odpowiedni konkurs, by zapewnić sobie rozpoznawalność, promocję lub odhaczyć odpowiednie pozycje ze strategii CSR. Co więcej, da się osiągnąć te cele cudzymi rękami, po prostu rozliczając innych z efektów. A że dla organizacji pozarządowej oznacza to rezygnację z nadrzędnych wobec grantu wartości? To już nie nasz problem.
Mechanizm uzależnienia od zewnętrznego finansowania warto dobrze przemyśleć. Jest bowiem zdecydowanie bardziej uniwersalny niż problemy niezamożnych organizacji pozarządowych. Dotyczy każdej relacji, w której jedna strona ma pieniądze, a druga – palące potrzeby. Firma doradcza PCG Edukacja przeanalizowała, jakie środki Unia Europejska przeznaczała i przeznacza na edukację w kolejnych perspektywach finansowych. W obecnym horyzoncie to ok. 4 mld euro. To jeszcze więcej niż w poprzednim, kiedy oświata miała zarezerwowane ok. 3,4 mld euro. Najwięcej euromilionów jest przeznaczonych na szkolnictwo zawodowe oraz specjalne. Dużo mniej jest za to na szkolnictwo ogólne. Czyli odwrotnie niż w perspektywie poprzedniej.
Spójrzmy teraz na reformy polskiego szkolnictwa. Przez poprzednie dwie kadencje zmierzały one do usprawnienia kształcenia ogólnego. Za pieniądze z Unii napisano nowe podstawy programowe i sprawdzono, jak działają. Rozwinięto wskaźnik edukacyjnej wartości dodanej (mierzy, ile wiedzy przybyło uczniowi dzięki szkole). Opracowano statystycznie wyniki egzaminów zewnętrznych tak, by dało się je porównywać między rocznikami. Kiedy źródełko finansowania się wyczerpało, dwa ostatnie projekty odwieszono na kołek. Natomiast MEN wyznaczyło nowy priorytet: walkę o jakość w szkolnictwie zawodowym. Czyli zgodnie z zamysłem unijnego grantodawcy.
Rok szkolny 2015/2016 ogłoszono Rokiem Szkoły Zawodowców, zatrudniono vlogera, który miał zmieniać wizerunek szkół zawodowych, zorganizowanych zostało kilkadziesiąt mniejszych i większych konferencji. Dzięki wydanym pieniądzom dowiedzieliśmy się, że szkolnictwo zawodowe trzeba bardziej powiązać z rynkiem pracy. Ta linia będzie kontynuowana i przez obecny gabinet. Minister edukacji Anna Zalewska niejednokrotnie zapowiadała, że możemy się spodziewać reformy zmierzającej w stronę systemu dualnego zbudowanego na obraz i podobieństwo systemu w Niemczech (choć nasi sąsiedzi zza Odry już dawno się zorientowali, że ich sposób nie przystaje do innowacyjnej gospodarki, i teraz drobnymi kroczkami się z niego wycofują). Jednocześnie MEN zamierza skrócić naukę ogólną o rok – dziś dzięki gimnazjum każdy uczeń ma dziewięcioletni kurs wiedzy ogólnej. Skoro na jej rozwijanie nie ma już pieniędzy, może faktycznie nie za bardzo się opłaca.
Czy przerabiając unijne środki, nie popadamy w grantozę? Niektóre objawy już widać
Naturalnie trudno mieć do rządzących pretensje o wykorzystywanie unijnych środków. Gdyby tego nie robili, wypadałoby ich wręcz oskarżyć o niegospodarność. Warto jednak się zastanowić, czy przerabiając unijne środki, nie popadamy w grantozę. Niektóre objawy już widać. To m.in. instytucje, które wyspecjalizowały się w pozyskiwaniu i wykorzystywaniu środków, jakimi obrosła polska oświata. Jest ich dziś co najmniej kilkanaście. Część z nich, jak Ośrodek Rozwoju Edukacji czy Krajowy Ośrodek Wspierania Edukacji Zawodowej i Ustawicznej, podlega samemu MEN.
Najważniejsze jest jednak pytanie o to, na ile zbliżamy się do najbardziej poważnego objawu grantozy: rezygnacji z własnych celów na rzecz realizowania tych, do których zobowiązuje nas grantodawca. Publicysta Robert Krasowski postawił w swojej trylogii książek o historii politycznej III Rzeczypospolitej tezę, że większość reform została u nas przeprowadzona wyłącznie dlatego, że wymagały tego od nas zewnętrzne siły: międzynarodowe instytucje, jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Unia Europejska, albo po prostu globalny rynek. Cele naszej polityki były wyznaczane nie przez partie czy konkretnych polskich polityków, ale przez obcych .
W przypadku oświaty to wątpliwość o tyle zasadna, że od 1989 r., kiedy eksperci usiedli do podstolika oświatowego przy Okrągłym Stole, nie było w Polsce dużej i poważnej debaty o celach polskiego szkolnictwa i o tym, jakiego ucznia ma kształtować. Z dużym prawdopodobieństwem możemy powiedzieć, że nie wiemy, dokąd zmierzamy. Szkoda, by to inni mieli wiedzieć za nas.