Uniwersytety nabierają studentów, którym obiecują dobrą edukację. I podatników, bo w imię krótkoterminowych oszczędności dopuszczają się niegospodarności
Rafał Woś rozmawia o kryzysie na polskich uczelniach z Aleksandrem Temkinem i Mateuszem Piotrowskim.
O co tym razem chodzi?
O to, że źle się dzieje na uniwersytecie.
Oj, znowu będą lamenty?
Doskonale zdajemy sobie sprawę, że opinia publiczna może być trochę znudzona ciągłymi żalami nad kondycją polskiego szkolnictwa wyższego. Dlatego chcemy wyjść poza pułap takiego rytualnego narzekania. I pokazać, co to właściwie znaczy, że się źle dzieje. I jak z tego wybrnąć. Bo potrzebna jest głęboka reforma, by nie powiedzieć radykalna zmiana sposobu myślenia o nauce.
To od czego zaczniemy?
Musimy zacząć mało romantycznie – od pieniędzy. I od tego, że polskie uczelnie są strasznie słabo finansowane. Jesteśmy pod tym względem w ogonie UE. Trudno myśleć o realnym rozwoju społecznym i gospodarczym bez inwestycji w naukę. A teraz wydatki na edukację, badania i rozwój, mimo całej retoryki kreatywności i innowacyjności, traktuje się jako zło konieczne. Z perspektywy rządzących najlepiej, żeby tych wydatków nie było.
A miało być bez rytualnego lamentowania, że pieniędzy jest za mało.
W porządku. Ale chodzi nie tylko o wysokość nakładów na naukę, lecz także o wadliwy system ich dystrybucji. Problem polega także na tym, że w Polsce w ostatnich latach zmienił się sposób finansowania uczelni. Pieniądze nie płyną już ze stałych funduszy strukturalnych. Nauka jest dziś finansowana za pośrednictwem Narodowego Centrum Nauki, które rozdaje środki w systemie grantowym. To jest zupełnie inny sposób myślenia o pracy naukowca i o uprawianiu nauki. I prowadzi do wielu patologii.
Jakich?
System grantowy prowadzi prostą drogą do prekaryzacji uniwersytetu jako miejsca pracy i do upadku poziomu nauczania. Finansowana grantowo uczelnia staje się kolejnym miejscem, które siłą dostosowuje się do rynkowej logiki. W ten sposób powstaje dziwaczny, zbiurokratyzowany pseudorynek.
Zamysł był taki, żeby się polskie uczelnie trochę ruszyły. Żeby zaczęły konkurować o granty i o studentów, podnosząc przy okazji swój poziom.
Ale wyszło dokładnie na odwrót. Wie pan, ile wynosi obecnie pozyskiwalność grantów w Polsce?
Nie wiem. Ile?
13 proc. Oznacza to, że zaledwie co dziesiąty wniosek badawczy ma w naszym kraju szansę na pozyskanie finansowania ze środków publicznych. W praktyce to jest loteria, która koszmarnie obciąża naukowców. Bo dobry wniosek grantowy przygotowuje się nawet pół roku. To żmudna robota przy bardzo nikłej szansie na sukces. Ona nikogo do niczego nie motywuje. Raczej demoralizuje. Obecny system tylko wzmocnił sieć niejasnych powiązań, klientelizmu, ustawianych konkursów i relacji feudalnych. Wbrew całej tej ministerialnej retoryce przejrzystości i wspierania najlepszych projektów. Niejawni są na przykład recenzenci Narodowego Centrum Nauki, którzy w praktyce decydują, kto dostanie grant, a kto nie.
Czyja to wina?
To są praktyczne konsekwencje reformy szkolnictwa wyższego z 2008 r. Wprowadzenie logiki grantowej zmieniło nasze szkolnictwo wyższe w dżunglę. Tu zwycięzca bierze wszystko – choć i tego jest niewiele. Ale ci, którzy grantu nie dostali, zostają z tym kłopotem zupełnie sami. Efektem jest to, że głównym zadaniem większości uniwersytetów nie są ani dydaktyka, ani badania, tylko szukanie krótkoterminowych oszczędności.
Jakiś przykład?
Zamiast potraktować niż demograficzny jako szansę na stworzenie mniejszych grup, które umożliwią bardziej indywidualny kontakt ze studentem – traktuje się to jako wymówkę do likwidacji infrastruktury i upychania studentów w zatłoczonych grupach ćwiczeniowych po kilkadziesiąt osób. Czy rektor na koniec roku wygenerował w ten sposób oszczędności? Wygenerował! Czy stworzył naukę na wysokim poziomie? Zdecydowanie nie stworzył! Badania pokazują, że prowadzenie ćwiczeń czy seminarium w grupie, w której jest 30, 40 czy 50 osób, jest po prostu nieefektywne, to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Można nawet pójść dalej i powiedzieć, że przy obecnym poziomie finansowania polskie uczelnie po prostu... oszukują.
Kogo?
Przede wszystkim studentów, którym obiecują edukację na wysokim poziomie. A potem tej obietnicy nie spełniają. Ale oszustwo dotyczy również podatników. To się po prostu nazywa niegospodarność. Ale to jeszcze nie wszystko.
Tak?
W związku z ciągłą presją na szukanie oszczędności uniwersytety stają się coraz bardziej śmieciowym pracodawcą. I znowu rzeczywistość stoi w jaskrawej sprzeczności z ambicjami deklarowanymi przez ministerstwo. Założeniem reformy było przecież to, by naukowcy zaczęli się bardziej starać. Przy okazji konkurowania o granty i studenta rosnąć miał poziom badań.
Żeby już nie mówiło się o polskim naukowcu, że „zasnął w PAN-u”, to znaczy, że jak już został zatrudniony, np. w Państwowej Akademii Nauk, to przestało mu na czymkolwiek zależeć.
Wprowadzono więc zasady, że polski akademik ma publikować, najlepiej po angielsku, jeździć na międzynarodowe konferencje i pisać wnioski.
Pojawił się kij. A marchewka?
Marchewki nie ma. Na etnologii w Warszawie rozpisano ostatnio konkurs. Stawką była umowa na pół roku. Odnawiana co pół roku. Jakimi osiągnięciami badawczymi może się wykazać naukowiec pracujący na takich warunkach?
Mówiąc brutalnie, etnologia nigdy nie była królową nauk.
Jeżeli ktoś sądzi, że sprawa dotyczy tylko humanistyki, to jest w błędzie. Podobnie sprekaryzowane są realia np. na wydziałach fizyki, a tamtejsi doktoranci również pozbawieni są stabilności zatrudnienia i słabo opłacani. To jest jakaś upiorna wizja genialnego naukowca suchotnika, który na niedogrzanym poddaszu, na przekór wszystkim, dokonuje swoich przełomowych odkryć. Naiwna wiara w to, że polski uniwersytet będzie się rozwijał dzięki heroizmowi jednostek. Efekty już są. Jednym z nich jest drenaż mózgów i wyjazdy zdolnych naukowców za granicę. Drugim ucieczka potencjalnych akademików do sektora komercyjnego. To jest marnowanie potencjału intelektualnego młodych obywateli. To już się dzieje. Nawet na najlepiej prosperującym Uniwersytecie Warszawskim czy Uniwersytecie Jagiellońskim powoli dochodzi do zerwania ciągłości pokoleniowej. Istnieje blokada na zatrudnianie nowych osób.
Czyli w praktyce pracownik naukowy musi odejść na emeryturę albo umrzeć, żeby zwolnił się etat.
A nawet wtedy nie ma pewności, że uczelnia tego etatu po prostu nie wygasi. Sytuacja ulegnie w najbliższych latach pogorszeniu w związku z tendencjami demograficznymi. Pieniędzy będzie jeszcze mniej, a to z powodu wprowadzenia zasady, że w szkolnictwie wyższym środki idą za studentem. Warszawa czy Kraków jakoś przetrwają. Ale uczelnie spoza wielkich metropolii już niekoniecznie. O konsekwencjach tego zjawiska dla zrównoważonego rozwoju Polski niemetropolitalnej aż strach pomyśleć.
A jak na wasze pomysły reagują starsi pracownicy naukowi? Ci, którym prekariat doskwiera trochę mniej niż wam?
Nie jesteśmy tylko grupą interesu doktorantów i młodych pracowników naukowych. Są wśród nas również doktorzy habilitowani czy profesorowie.
Przecież ci starsi siedzą na etatach, na które wy nie macie szans.
Nie chcemy iść w stronę, w którą – pod wpływem słusznego gniewu – idzie spora część zdesperowanych prekariuszy. Którzy się irytują strajkami ostatnich uzwiązkowionych grup społecznych, bo sami pracują w takiej branży, gdzie nikt związkowca nigdy nie widział. Nie życzymy źle tym, którzy mają lepiej od nas, bo to bez sensu. Walczymy o lepszy uniwersytet i lepsze warunki pracy dla wszystkich. Droga do tego celu nie wiedzie przez pogorszenie warunków pracy nieco mniej sprekaryzowanych pracowników naukowych. Nie interesuje nas równanie w dół.
Zmieńmy na chwilę optykę. Czy sprzątaczka to taki sam pracownik uniwersytetu jak profesor?
Oczywiście, że tak.
Poszliście w tej sprawie do rektora Uniwersytetu Warszawskiego. Ale on był – zdaje się – innego zdania.
Zaczęło się od sprawy poznańskiej, gdzie sprzątaczki przestały otrzymywać wynagrodzenie, poszły prosić o pomoc do rektora Uniwersytetu Adama Mickiewicza, ale ten rozłożył bezradnie ręce. Twierdząc, że przedstawiciele personelu technicznego nie są pracownikami uniwersytetu, tylko zatrudnia ich firma zewnętrzna. Co oczywiście także jest konsekwencją oszczędności wymuszonych zmianą sposobu finansowania uczelni wyższych w Polsce. Postanowiliśmy sprawdzić, czy na Uniwersytecie Warszawskim jest podobnie.
I jest?
Jest.
Ale dlaczego się tym zainteresowaliście?
Bo było nam wstyd. Postawa, jak ta zaprezentowana przez rektora UAM, świadczy o upadku etosu uniwersytetu. Wstyd nam było, że nikt ze środowiska naukowego – poza kilkoma wyjątkami akademików związanych z Inicjatywą Pracowniczą – nie zdobył się na żaden gest solidarności. Ale nasz ruch wynikał też ze zdrowego rozsądku.
Jak to?
Naszym zdaniem los młodszych pracowników naukowych w zasadzie nie różni się od doli sprzątaczek. Jeśli chcemy sami się obronić przed postępującą prekaryzacją, musimy bronić innych i działać solidarnie.
Doktorantów nikt nie outsoursował do firm zewnętrznych.
Ale już teraz doktoranci czy młodzi pracownicy naukowi coraz częściej pracują na śmieciowych umowach. Logika oszczędności jest brutalna. Jeżeli podwykonawstwo nie zostanie zatrzymane na poziomie pracowników technicznych, to nie mamy wątpliwości, że obejmie w końcu także pracowników naukowych. To już się dzieje. AWF w Katowicach zoutsourcował lektorów języków obcych.
Czy wasza interwencja w sprawie sprzątaczek na UW przyniosła jakiś skutek?
Nasze pierwsze spotkanie z rektorem nie było – mówiąc delikatnie – udane. Ale negocjacje trwają. Udało nam się zaangażować w sprawę związki zawodowe. Pojawiła się presja ze strony opinii publicznej. Odezwała się fundacja walcząca o wypracowanie dobrych praktyk zamówień publicznych. W pewnym sensie staramy się trzymać słów samego rektora UW Marcina Pałysa, który powiedział kiedyś, że „księgowość nie jest królową nauk, a uniwersytet nie jest firmą jak każda inna”. Mówił też, że „Uniwersytet Warszawski jest dobrym pracodawcą”. I my niczego więcej nie chcemy. Uważamy jedynie, że w tej chwili taka opinia jest zbyt optymistyczna i nieprecyzyjna.
Czy to koniec lamentów?
Oczywiście, że nie. Wprowadzenie logiki rynkowej do szkolnictwa wyższego nie ogranicza się do systemu grantowego, stabilności zatrudnienia ani do spraw socjalnych. Chodzi również o coraz większe uzależnianie polskich uczelni wyższych od zewnętrznych źródeł finansowania.
Ale to właśnie – jak rozumiem – było celem ostatnich reform. Szło przecież o to, żeby biznes też się trochę dorzucił do tego wspólnego celu, jakim jest edukacja wyższa.
Dopuszczanie biznesu co do zasady nie jest złe. Ale naiwnością jest sądzić, że nauka w Polsce będzie się rozwijać dzięki prywatnym mecenasom. Nawet na Zachodzie, jak pokazuje głośna praca Mazzucato, venture capital nie jest wcale skłonny do finansowania dalekosiężnych, długoterminowych i naprawdę przełomowych badań. Tym bardziej trudno liczyć na to, że inaczej będzie w Polsce, gdzie dominuje mały i średni biznes z krótkim horyzontem inwestycyjnym. Trudno od niego wymagać, że nagle znajdzie dodatkowe pieniądze na badania, które popchną gospodarkę i społeczeństwo do przodu. A bez takich badań Polska dalej pozostanie tam, gdzie jest – czyli na 45. miejscu, za Republiką Mołdowy, w Globalnym Indeksie Innowacyjności. Na Zachodzie coraz wyraźniej dostrzega się, że jedynym podmiotem, który potrafi zapewnić stałe i stabilne finansowanie ambitnych badań – takich, które wytwarzają realne innowacje – jest państwo. I mamy tu na myśli nie tylko wąsko rozumiane innowacje technologiczne, lecz także innowacje społeczne. Chcemy, żeby uniwersytet stał się laboratorium takich społecznych innowacji. A to będzie niemożliwe, jeśli uzależni się go od biznesu, jeśli przekroczy się granice między współpracą a podporządkowaniem.
A została ona przekroczona?
Przy tak niskich nakładach na szkolnictwo wyższe nie jest o to trudno.
Czyli została?
Historia nieszczęsnego doktoratu Marka Goliszewskiego na Uniwersytecie Warszawskim jest przejawem takiej właśnie patologii. Ten przypadek pokazał, jak bardzo niebezpieczne może być jednostronne uzależnienie nauki od kapitału zewnętrznego.
Nie przesadzają panowie? Może sprawa Goliszewskiego to jednostkowy wybryk. A nie błąd systemowy.
Pomówmy wobec tego o systemie. W ustawie o szkolnictwie wyższym jest mowa o współpracy uczelni z otoczeniem społeczno-gospodarczym. Za tymi niewinnymi sformułowaniami kryją się realne instrumenty wpływania przez biznes na programy nauczania. Dobra wiadomość jest taka, że biznes jeszcze nie zorientował się, jak daleko uniwersytet jest gotów pójść w poszukiwaniu pieniędzy.
A się stanie, jak się zorientuje?
To będziemy mieli więcej kierunków o modnych nazwach jak „filozofia i coaching”. Takie kierunki już się w Polsce pojawiają. I traktuje się je jako szanse dla niedochodowej dyscypliny.
Co w tym złego? Poza nazwą.
To, że coaching w praktyce wypłukuje filozofię. Tworzenie takiego kierunku kończy się dominacją w programie „zajęć z zakresu kształcenia umiejętności komunikacji”. Źle rozumiane upraktycznienie kształcenia uniwersyteckiego prowadzi do spłycenia edukacji. Niestety, pęd ku takiemu upraktycznieniu nadal jest w polskiej przestrzeni publicznej mocno obecny. Żąda się, by polska nauka biernie dostosowała się do naszego nieinnowacyjnego rynku pracy. Nie dalej jak kilka dni temu jedna z kandydatek na urząd prezydenta RP – notabene doktor nauk humanistycznych – powiedziała, że polskie szkolnictwo wyższe jest fatalne, gdyż nie uczy takich przydatnych rzeczy jak... obsługa kasy fiskalnej.
A nie możecie podejść do sprawy pragmatycznie, nadać studiom jakąś chwytliwą nazwę – powiedzmy „filozofia dla menedżera” – a i tak uczyć studentów o Platonie i Plotynie?
To nie są czasy kursów marksizmu i leninizmu, na których się czytało Hegla. Biznes dużo lepiej pilnuje swoich interesów na uniwersytecie, niż robili to swego czasu komuniści. A mówiąc poważnie: bardzo wielu starszych profesorów mówi, że poziom niezależności uniwersytetu od czynników zewnętrznych był za PRL dużo większy niż jest obecnie. I całe szczęście, że komuniści nie wpadli na pomysł finansowania uniwersytetu z grantów. Bo spacyfikowaliby akademię bez najmniejszego trudu.
I co z tym uzależnieniem uczelni od biznesu można zrobić?
My proponujemy, żeby w ustawie o szkolnictwie wyższym biznes nie był jedynym możliwym partnerem uniwersytetu. Krótko mówiąc, żeby przestać go faworyzować. Wpisując do ustawy również związki zawodowe i inne organizacje społeczne.
I co to zmieni?
Przywróci zaburzoną równowagę. W tym momencie związki zawodowe nie mają prawnej możliwości prowadzenia akcji informacyjnych wśród studentów. Nie ma obowiązkowych kursów z praw pracowniczych. Przeciętny polski student kończy więc studia, wiedząc o związkach tyle, że działacze to wichrzyciele i reprezentanci partykularnych interesów. W tych warunkach nie może dziwić spadający poziom uzwiązkowienia w Polsce. A w skali całej gospodarki nie ma szans na wytworzenie siły umiejącej zawalczyć o zwiększenie poziomu płac w naszym kraju.
Nikogo do związków za uszy nie wciągniecie.
I nie o to chodzi. My tylko domagamy się równouprawnienia. Bo przecież pracodawcy są na uniwersytecie obecni. I to coraz mocniej. Ministerstwo kładzie dziś bardzo duży nacisk na obowiązkowe zajęcia z przedsiębiorczości, które zazwyczaj sprowadzają się do kursu bardzo prymitywnej neoliberalnej ideologii. Do tego dochodzi najnowszy pomysł, czyli obowiązkowe staże, które musi zaliczyć każdy student.
Znów racja była szczytna. Niech się student zawczasu otrzaska z rynkiem pracy, żeby potem nie było szoku.
Ale wyszedł kolejny mechanizm dostarczania biznesowi taniej – a w tym przypadku nawet darmowej – siły roboczej. A zarazem kolejna wiadomość przekazywana studentowi podczas studiów: lepiej pogódź się z tym, że mamy w Polsce taki, a nie inny rynek pracy. Choć jest to rynek patologiczny. Nikomu w ministerstwie jakoś nie przeszkadza, że pomysłem darmowych staży dalej ten polski rynek pracy psuje – tworząc presję na jeszcze niższe koszty pracy.
To co będzie dalej?
Za dwa tygodnie organizujemy kongres „Kryzys uczelni – kryzys nauki – kryzys pracy”. Liczymy, że uda nam się tam pokazać skalę przebudzenia środowiska akademickiego z letargu, w którym tkwiło od lat.
Straszycie?
Nie da się dłużej grać w tę grę, że może kolejna fala restrukturyzacji i oszczędności skróci o głowę kogoś innego, a nas może ominie. Polski uniwersytet – a zwłaszcza humanistyka – są w tak złym stanie, a warunki pracy są tak fatalne, że zagrożona jest ciągłość instytucjonalna. Postawa „po nas choćby potop” jest niemożliwa. Bo potop już trwa.
Ale co będzie? Strajk?
Środowisko naukowe jest zdesperowane i skłonne do podejmowania kroków, na które nie było gotowe jeszcze rok temu. Mamy konkretne postulaty. O części z nich dziś rozmawiamy. One nie są kolejnym apelem o pochylenie się. Stawiamy żądania i mamy konkretne propozycje zmian. I oczywiste jest, że jeżeli ministerstwo po raz kolejny nas zignoruje, to protesty uniwersyteckie będą nieuchronne. Tych procesów resort nie powstrzyma, grając na czas, zwodząc lub zastraszając. Nas nie da się już zastraszyć.
Aleksander Temkin - filozof religii, doktorant na Uniwersytecie Warszawskim
Mateusz Piotrowski - politolog, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Robi doktorat na Uniwersytecie w Nottingham
*Temkin i Piotrowski są współzałożycielami Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej. 3 lutego organizują w Warszawie Kongres „Kryzys uczelni – kryzys nauki – kryzys pracy”