DIAGNOZA: Brak lekarzy. Średni wiek polskich medyków to 55 lat. Młodych, którzy ich zastąpią, jest zbyt mało.
Lekarzy w Polsce, tych czynnych zawodowo, mamy 129 tys., z tego blisko 80 proc. to specjaliści. Te liczby niewtajemniczonym mówią niewiele. Ale zestawione z danymi z pozostałych krajów UE pozwalają zrozumieć, gdzie leży problem. Okazuje się, że na 1 tys. mieszkańców przypada 2,2 lekarza, co nas plasuje w ogonie Europy. Na samym końcu tabeli porównującej liczbę praktykujących lekarzy w krajach unijnej „28”, opublikowaną w raporcie „OECD Health at a Glance 2014”. Średnia dla UE to 3,4 lekarza na 1 tys. mieszkańców.
– Współczynnik 2,2 został ustalony w latach 90. – tłumaczy Marek Balicki, były minister zdrowia. Zasada jest bowiem taka, że to państwo reguluje liczbę osób, która kształci się na studiach medycznych. – Wtedy ustawiało nas to w średniej europejskiej. A wskaźnik i tak był wyższy, niż planowano, bo pojawiały się pomysły, by ograniczyć liczbę lekarzy do 1,6 na 1 tys. mieszkańców – opowiada Balicki. Wtedy uważano, że zbyt duża liczba lekarzy będzie zbyt kosztowna. Teraz okazuje się, że społeczeństwo się starzeje, wchodzą nowe metody leczenia, coraz więcej osób żyje dłużej, borykając się z chorobami przewlekłymi, więc i zapotrzebowanie się zmienia. Inne państwa to nadrobiły, w Polsce wskaźnik pozostaje ten sam od 25 lat.
To nie wszystko. Średnia wieku polskich lekarzy wynosi 55 lat. Ale w wielu specjalizacjach jest jeszcze wyższa. Najstarsi to głównie diagności laboratoryjni (średnia wieku 63 lata), reumatolodzy, otolaryngolodzy (57 lat), pediatrzy, ginekolodzy (56 lat) i chirurdzy (55 lat). Zaś z wyliczeń Naczelnej Izby Lekarskiej wynika, że w nadchodzącej dekadzie liczba nowych specjalistów spadnie o kolejne 3 do 10 proc. Skutki już niedługo zaczną odczuwać pacjenci. Analizy wskazują, że w takich dziedzinach medycyny, jak: reumatologia, chirurgia dziecięca, pediatria czy położnictwo, już powstała trwała luka pokoleniowa. Efekt? Dłuższe kolejki i gorsza opieka zdrowotna.
Dlaczego młodzi nie zajmują miejsca starszych kolegów? W badaniu przeprowadzonym w maju przez Gdańską Okręgową Izbę Lekarską na pytanie: „Czy planujesz wyjazd za granicę do pracy”, 43 proc. ankietowanych odpowiedziało, że rozważa taką opcję. Jeżeli więc nawet co roku uczelnie wypuszczają na rynek ok. 3–4 tys. nowych lekarzy, ta liczba może być myląca. Bo nawet jeżeli nie wszyscy zrealizują swoje zamysły (65 proc. z deklarujących wyjazd nie podjęła w tym kierunku konkretnych kroków), to co trzeci może pozostawić po sobie tylko koszty, które państwo poniosło na jego kształcenie. I pojedzie leczyć Skandynawów czy mieszkańców Wielkiej Brytanii. Na razie – w ostatniej dekadzie – wyjechało 11,4 tys., czyli blisko co 10. z pracujących lekarzy.
Prognozy były bardziej optymistyczne: kiedy opadła fala wyjazdów po otwarciu granic w 2005 r., medycy wydawali się mniej zainteresowani emigracją. Niespodziewanie w zeszłym roku odsetek wyjeżdżających zwiększył się radykalnie o 25 proc. Liczba wydawanych zaświadczeń o postawie etycznej (potrzebnych do uznania kwalifikacji w krajach UE) wzrosła z 660 do 820 w ubiegłym roku. I tak skala problemu nie jest widoczna, bo zmieniły się kierunki wyjazdów. Już nie tylko zachodnia Europa kusi ofertami pracy. Jak przekonuje Arkadiusz Szycman, zastępca sekretarza Okręgowej Rady Lekarskiej w Gdańsku, który wziął pod lupę ten problem, coraz więcej lekarzy wybiera USA, Australię, a nawet RPA czy Kuwejt. Ewidencji nikt nie prowadzi, więc nie wiadomo, ilu dokładnie wyjechało.
85 proc. Skandynawów
Zacznijmy od sprawy podstawowej: limity na uczelniach. O ich liczbie decyduje resort zdrowia. Finansuje resort nauki, który otrzymuje pieniądze z kolei od szefa Ministerstwa Finansów. Co roku liczba miejsc na pierwszym roku utrzymuje się na poziomie około 3 tys. Choć sukcesywnie wzrasta – osiem lat temu na studia medyczne mogło się dostać 2,7 tys. osób, w zeszłym roku już 3,2 tys. – to zdaniem ekspertów nadal jest to zdecydowanie za mało. W tym roku zapowiada się spora zmiana: resort zdrowia zapowiada podwyżkę limitów o 677 miejsc.
Ta liczba może jednak mylić. Z tej puli tylko część – a dokładnie 394 osoby – pójdzie na bezpłatne studia dzienne. O 183 miejsc więcej będzie na studiach niestacjonarnych, czyli odpłatnych, i o 100 na angielskojęzycznych.
Już w zeszłym roku, kiedy zwiększono limit przyjęć o 158, większość przypadła na studia obcojęzyczne, za które nie płaci państwo, tylko zagraniczny student. Wówczas pojawiły się nawet wątpliwości, że uczelnie kształcą zagranicznych (którzy, nie ma co się łudzić, w Polsce nie zostaną) kosztem polskich studentów. Kadra jest ta sama i miejsca na praktyki w szpitalu musi starczyć także dla English Division. – Z tych przychodów utrzymuje się uczelnia. Nie mamy prawa zarabiać na studentach niestacjonarnych, czyli tych, którzy uczą się odpłatnie, ale po polsku (kosztują ok. 30 tys. zł za rok – red.). Tymczasem dotacja z budżetu państwa pokrywa około 69 proc. niezbędnych wydatków uczelni – mówi prof. dr hab. Adrian Chabowski, prorektor ds. studenckich Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku. Więc, żeby łatać dziurę, uczelnie muszą zarabiać.
Dla przykładu w Białymstoku roczna opłata za studia wynosi 9 tys. euro (czesne za pierwszy rok jest nieznacznie wyższe sięga 10 450 euro). Na kierunku lekarskim w języku angielskim studiuje obecnie 266 osób. Łatwo policzyć, że uczelnia otrzymuje dzięki temu ponad 10 mln zł. Limit, który ustala Ministerstwo Zdrowia, u nich oscyluje ok. 60 osób rocznie. Tymczasem chętnych nie brakuje. W krajach skandynawskich już dawno doszli do wniosku, że nie opłaca się kształcić u siebie, bo jest to koszmarnie drogie, a Polska nie tylko jest tańsza, ale w dodatku cieszy się dobrą opinią, jeżeli chodzi o poziom kształcenia. W opisywanej uczelni 85 proc. studentów zagranicznych pochodzi z Norwegii, Szwecji i Finlandii.
Prof. Chabowski podkreśla, że jest jeszcze jeden plus takiej współpracy – stałe dokształcanie się kadry korzystającej z anglojęzycznych podręczników, systemów edukacji multimedialnych, portali edukacyjnych. A na tym zyskują wszyscy studenci. Nie dość tego, coraz więcej zajęć dla studentów stacjonarnych jest również prowadzonych po angielsku.
Czy tegoroczne zwiększenie limitów przyjęć na studia medyczne wystarczy? Z pewnością, szczególnie w porównaniu do lat wcześniejszych, robi wrażenie. I jeżeli ta tendencja się utrzyma, można będzie sobie pozwolić na ostrożny optymizm. Tym bardziej że autorzy tegorocznego raportu Naczelnej Izby Lekarskiej przekonywali, iż wystarczyłoby zwiększenie liczby studentów medycyny o 320 osób rocznie w ciągu dekady. Obecnie, nawet po odjęciu miejsc na studia płatne, zwiększyła się nawet bardziej.
Ale to rozwiązuje problem tylko częściowo. Limitów nie da się zwiększać w nieskończoność, nawet jeżeli minister finansów będzie tak łaskawy i zgodzi się przeznaczyć na ten cel pieniądze. Powód? Wąskim gardłem są szpitale kliniczne. Tu szkolą się przyszli lekarze, szczególnie ci z V i VI roku, kiedy muszą zobaczyć, jak to, czego się do tej pory się uczyli, wykorzystuje się w praktyce. W szpitalach zaś są pewne ograniczenia pod tym względem, bo... jest zbyt mało lekarzy. I koło się zamyka. Tym bardziej że kilka lat temu Ministerstwo Zdrowia – a konkretnie Ewa Kopacz, która mu wówczas szefowała – wpadło na pomysł, że uratuje sytuację, skracając ścieżkę edukacyjną i zlikwidowało obowiązek rocznego stażu po studiach. Co to oznacza? Zwiększenie liczby zajęć praktycznych w toku studiów. Na szóstym roku wprowadzono dwusemestralne intensywne kształcenie praktyczne. – To wiąże się ze wzrostem wydatków i obciążenia szpitali. A musimy mieć na względzie zapewnienie odpowiedniej jakości kształcenia, komfort pacjentów oraz kadrę i bazę szpitali klinicznych – podsumowuje prof. Chabowski. Co jeszcze bardziej ograniczy możliwości zwiększania limitów przyjęć.
Pomysłów na zwiększenie liczby studentów było kilka, np. stworzenie prywatnych uczelni. Jeden z pomysłodawców przekonywał, że chętnych by nie brakowało. Już teraz jeżdżą się uczyć za granicę, w Polsce byłoby taniej. Na razie jednak żadna nie powstała, główny powód to brak zaplecza.
Innym rozwiązaniem jest otworzenie kierunków medycznych przez zwykłe uczelnie. Pierwszą niemedyczną placówką, która uruchomiła kierunek lekarski, był Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie – w zeszłym roku wypuścił 49 absolwentów. Taką szansę otrzymają od tego roku akademickiego kolejne „laickie” uczelnie: uniwersytety w Rzeszowie, Kielcach i Zielonej Górze. Jednak dopuszczenie tych placówek do elitarnego grona kilkunastu uczelni medycznych wywołało prawdziwą burzę w środowisku. Rektorzy tych ostatnich głośno protestowali przeciwko tego rodzaju zmianom, przekonując, że inni nie mają odpowiedniego doświadczenia ani zaplecza. I jak tak dalej pójdzie, to zwykła odzieżówka będzie wypuszczać felczerów w świat. Konferencja Rektorów Akademickich Uczelni Medycznych (KRAUM) wydała oświadczenie, że „może to doprowadzić do pauperyzacji dyplomu lekarza, gdyż uczelnie te kształcą przede wszystkim humanistów i inżynierów, a nie mają doświadczenia w kształceniu lekarzy. A wysoki poziom kształcenia mogą zapewnić tylko uczelnie medyczne, które przez lata wypracowały zasady nauczania, mają odpowiednią bazę i wysoko wykwalifikowaną kadrę”. Rektorzy wskazują, że niewiele to zmieni, bo liczba miejsc zostanie taka sama, tylko część przejdzie na inne uczelnie.
Jednak olsztyński uniwersytet pęka z dumy, bo ma dowody, że nie sprawdziły się pesymistyczne przewidywania: ich absolwenci zajęli czwarte miejsce po zdaniu egzaminu uprawniającego do podjęcia pracy, tzw. LEP-u.
Nowe uczelnie też podeszły do sprawy poważnie. W Kielcach sięgnęli po pieniądze unijne. W celu stworzenia bazy naukowo-dydaktycznej kierunku lekarskiego i rozwoju nauk medycznych zbudowano za 35 mln zł pracownie i laboratoria: pielęgniarstwa, położnictwa, ratownictwa z Centrum Symulacji Medycznych, Centrum Informacji Medycznej. Aby dać studentom szanse na praktykę, uniwersytet wszedł we współpracę ze szpitalem wojewódzkim, centrum kardiologii i onkologii. Jak przekonują władze uczelni, celem jest to, by w Świętokrzyskiem pracowali kształceni lokalnie lekarze, którzy po uzyskaniu uprawnień zostaną w tym regionie.
Na Podkarpaciu z kolei władze uczelni wyliczają, że brakuje tysiąca lekarzy. I liczą, że ci, których wykształcą, nie uciekną do dużych miast. Prawda jest też taka, że otwarcie takich wydziałów to dla niektórych szkół wyższych szansa na utrzymanie się na rynku – liczba studentów spada, zaś kierunki medyczne cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem. Bywa, że o jedno miejsce walczy 10 studentów.
Przynieś, podnieś, pozamiataj
Sęk w tym, że zwiększenie liczby absolwentów kierunków medycznych to nie wszystko. Trzeba im jeszcze pozwolić zrobić specjalizację. A to kolejny koszt dla państwa. Zasada jest taka, że ci najlepsi mają szansę zrobić wybraną specjalizację (która trwa od 4 do 6 lat), pracując w szpitalu i pobierając wynagrodzenie od państwa. Obecnie średnie zarobki rezydenta to 2,5 tys. zł brutto. Dlatego resort zdrowia nie jest tak szczodry w rozdawaniu miejsc. Ile będzie ich w danym roku (rozdania są na wiosnę i jesienią), jest zawsze tematem burzliwych rozmów wśród młodych lekarzy. Ten rok znowu zaskoczył pozytywnie, wskazując, że decydenci wzięli sobie do serca wizję wyludnionych gabinetów lekarskich. Premier Ewa Kopacz obiecała, że w sumie w tym roku będzie 6,5 tys. rezydentur. Na razie wiosną ogłoszono listę z 2 tys. miejsc. Czy obietnica zostanie spełniona, pokaże rozdanie jesienne. I znowu wielu zadaje sobie pytanie, jak długo ta przychylność będzie trwała, tym bardziej że w ostatnich latach liczba płatnych specjalizacji oscylowała koło 2–3 tys. Limity na rok 2013/14 wynosiły zaledwie 3165 miejsc, rok temu jeszcze mniej. Szef Izby Lekarskiej Maciej Hamankiewicz wskazywał, że np. w Niemczech przyjmuje się ponad 10 tys. studentów na opłacane przez państwo specjalizacje. W Polsce, która jest dwukrotnie mniejszym krajem, należałoby przyjmować ok. 5 tys.
Liczba miejsc na specjalizacjach to jedno. Kłopotem jest też to, że wielu początkujących lekarzy jest ograniczonych wyborem podjętym przez urzędników. Mogą nie dostać wymarzonego miejsca w swoim regionie, bo na liście nie będzie takiej specjalizacji, jaką chcieliby zrobić. Od lat nieobecne są np. miejsca na okulistykę czy dermatologię, za to jest pełno na rehabilitację medyczną, która jakoś nie cieszy się popularnością. Zazwyczaj resort zdrowia analizuje potrzeby zdrowotne, więc teraz stawia na pediatrię czy medycynę rodzinną. Ale jeden z ekspertów opowiada, że ponieważ potrzeby wskazują konsultanci wojewódzcy, to żeby nie naruszyć obowiązującego układu i nie wprowadzać młodej konkurencji, nie proszą o miejsca. Zdarza się więc, że nawet jeśli ogółem jest ich za mało, nie wszystkie miejsca na specjalizacjach są wykorzystane.
Jakość też bywa różna. Młodzi narzekają, że często ich zadanie to „przynieś, podnieś, pozamiataj”. Nie mogą sobie wybrać kierownika specjalizacji. Akredytowane placówki są przepełnione. – Nie mamy szansy dopchać się do stołu operacyjnego, do poważniejszych badań. Jest nas tak dużo, że ustawia się kolejka, żeby obejrzeć zabieg – mówi lekarz specjalizujący się w chirurgii naczyniowej. Lekarze z dłuższym stażem, którzy rezydenturę mają już za sobą, twierdzą, że brakuje standardów i „właściwej współpracy między kierownikiem a jego podopiecznym”.
Obecny minister zdrowia były konsultant w dziedzinie kardiologii prof. Marian Zembala w rozmowie z DGP przyznaje: – Organizacja programu szkoleń nie zawsze się udaje w Polsce, gdzie wciąż drzemią stare przyzwyczajenia, że rezydent jest tylko od pisania historii choroby.
Arkadiusza Szycmana, który od dłuższego czasu przygląda się sytuacji młodych lekarzy w ramach swojej pracy w Gdańskiej Izbie Lekarskiej, denerwuje jeszcze jedna rzecz: od 2018 r. nie będzie można zmienić specjalizacji (w ramach rezydentury). – To znaczy, że jak ktoś wybierze kardiologię i okaże się, że się nie sprawdza, a już w trakcie pracy zauważył, że ma dar do pracy z dziećmi i chciałby zająć się pediatrią, nie ma na to szans – tłumaczy lekarz. Zdaniem Szycmana to zniechęcające dla jego kolegów i zupełnie nieprzemyślane – po co na siłę zmuszać lekarza do robienia czegoś, jeżeli on sam uzna, że się do tego nie nadaje.
Sposób rekrutacji powinien być bardziej elastyczny – przekonuje Szycman. Teraz studenci mogą wybrać jedno miejsce rezydenckie, a do końca nie wiadomo, jaka będzie konkurencja: ile osób będzie się o nią ubiegać i ile mają punktów. Przyszli lekarze powinni mieć szansę składać papiery na trzy wybrane specjalizacje. – Przecież na studia można wybierać więcej kierunków – tłumaczy.
W związku tym, że rezydentur jest mniej niż ubiegających się o nie lekarzy, pojawia się problem tych, którym nie uda się na nie dostać. Z badań gdańskiej izby wynika, że około 16 proc. młodych lekarzy realizuje staż w formie wolontariatu, czyli po prostu pracuje za darmo. Wykonując tę samą pracę, za którą – być może w tym samym szpitalu – jego kolega otrzymuje wynagrodzenie z resortu zdrowia.
– To bardzo frustrujące – przyznaje Szycman. Z czego żyją młodzi medycy, którzy nie dostali się na specjalizację? Po pracy w szpitalu biegną np. do nocnej opieki lekarskiej albo leczyć więźniów. Mają też możliwość zarabiania na dyżurach. – U nas w szpitalu zatrudnieni na umowę cywilnoprawną otrzymują około 200 zł za dyżur – przyznaje prof. Zbigniew Gaciong z Katedry i Kliniki Chorób Wewnętrznych, Nadciśnienia Tętniczego i Angiologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.
Alternatywą jest szukanie miejsca, by zdobyć specjalizację za granicą. Wyjazdy to kolejny problem, z którym trudno się uporać.
Lekarskie pokusy
Nawet co dziesiąty lekarz szuka miejsca pracy poza krajem. Jednym z powodów jest to, że to po prostu łatwe. Po wejściu Polski do UE unijna dyrektywa umożliwiła ich swobodny przepływ do innych krajów. Kwalifikacje są uznawane automatycznie po udokumentowaniu, że zostało zaliczone 5500 godzin kształcenia, w tym 700 godzin praktyki. Dlatego po wejściu do Unii na wyjazd zdecydowało się ponad 2 tys. lekarzy. Potem było ich mniej. Ale bomba może wybuchnąć za trzy lata. Wtedy w wyścigu po rezydentury staną dwa roczniki.
A to dlatego, że studia skończy pierwszy rocznik, któremu zlikwidowano staż jako jeden z obowiązkowych elementów kształcenia. W tym samym momencie edukację zakończy wcześniejszy rocznik, który jeszcze szedł starą ścieżką. To spowoduje, że nawet jeżeli będzie więcej miejsc, to jeden rocznik będzie stracony pod kątem specjalizacji. – Liczba miejsc rezydenckich może być niewystarczająca w stosunku do liczby kandydatów – mówi prof. Chabowski. Jego zdaniem większość będzie szukała ratunku za granicą. Jak dodaje jeden z wykładowców: – To 25-, 26-latkowie, którzy do tej pory byli zazwyczaj utrzymywani przez rodziców. To na tyle wymagający kierunek, że nie da się dorabiać. A studia trwają jeszcze rok dłużej niż w przypadku ich niemedycznych kolegów. Korzystanie z pomocy rodziców będzie na pewno demotywujące.
– Młodych lekarzy fascynuje dobra organizacja programu szkolenia rezydentów za granicą. Walidacja tego programu przez instytucje i autorytety medyczne kwartalnie i rocznie gwarantuje wysoką jakość szkolenia, szczególnie Kanada, Wielka Brytania, Nowa Zelandia – tłumaczy prof. Zembala.
Ale także tych, którzy mieliby szansę na dobrą pracę w Polsce, może kusić wyjazd. Wyjeżdżają bowiem często ci z tytułem specjalisty (według danych NIL większość to anestezjolodzy, patomorfolodzy, chirurdzy). Lekarze przekonują, że właśnie tacy są największym kąskiem dla zagranicznych szpitali. – W jednym ze szpitali w Wielkiej Brytanii były wakaty, ale choć zgłaszali się bardzo dobrzy studenci, nikt nie został przyjęty. Byli jeszcze przed specjalizacją – opowiada prof. Zbigniew Gaciong.
– Najzdolniejsi wciąż na szczęście nie rozpoczynają zawodowego startu od wyjazdu, ale wielu z nich, zniechęconych słabszym rozwojem naukowym, klinicznym w niektórych instytucjach, będzie szukać po 4–5 latach miejsc na wyjazd za granicę – dodaje prof. Zembala.
Ciekawe jest to, że – jak wynika z badania pomorskiej okręgowej izby lekarskiej – motywacją do wyjazdu są nie tyle pieniądze, ile sam system pracy. – W opiniach młodych lekarzy coraz rzadziej pojawia się argument niskich zarobków, a zaczynają dominować takie argumenty, jak: uregulowany i przestrzegany czas pracy oraz dobra jej organizacja w sprawiedliwym i jasnym systemie, w którym lekarz skupiony jest na leczeniu pacjenta, a nie na obowiązkach administracyjnych – tłumaczy Szycman.
Potwierdzają to sami lekarze: chodzi o to, aby zarobki były porównywalne z tymi w Polsce, ale żeby sobie przy tym nie wypruwać żył. Choć wysokości zagranicznych stawek nie można bagatelizować. W Niemczech średnie zarobki lekarzy (dane z 2014 r. ) to ok. 6,6 tys. euro (27 tys. zł) miesięcznie. W Szwecji lekarz rodzinny może zarobić około 30 tys. zł. W Wielkiej Brytanii wynagrodzenie to ok. 30 tys.
Obecny minister zdrowia tłumaczy to w następujący sposób: silnie widoczna jest chęć u młodych lekarzy szybkiego finansowego dorobienia się. – Rośnie wówczas poczucie własnej wartości i niezależności finansowej. Zwłaszcza że liczne biura organizujące wyjazdy lekarzy mają bardzo silnie rozwiniętą reklamę i promocję – wymienia prof. Zembala. On sam na drugim miejscu stawiałby jednak problem rosnących trudności ze znalezieniem miejsca pracy.
Profesor Zembala przekonuje, że jest iskierka nadziei, by powstrzymać wyjazdy. – Od roku widzę pozytywne zjawisko powrotu pewnej grupy młodych zdolnych lekarzy, bioinżynierów, którzy mając doświadczenie zawodowe, dorobek i często nawet doktorat, marzą o rozwinięciu własnej pracowni, warsztatu naukowego w kraju, przy wsparciu z programów badawczych w NCBiR, rzadziej NCB – mówi Zembala. I wymienia: magnesem stają się Medyczne Parki Technologiczne, dobrze wyposażone ze środków unijnych i programów operacyjnych na poziomie samorządów województw. Przykładem może być pierwszy w województwie śląskim medyczny park technologiczny – Kardio-med Silesia w Zabrzu, ale i inne zasługują na naśladowanie.
Raz po raz pojawiają się odgórne pomysły, jak zatrzymać falę wyjazdów. Jedną z propozycji jest np. zobowiązanie młodych lekarzy do zwrotu kosztów rezydentury w przypadku emigracji.
Zza wschodniej granicy
Co jakiś czas się przebąkuje też w debacie, że ratunkiem dla nas może być rozwiązanie, na które zdecydowały się inne kraje – sprowadzenie lekarzy z zagranicy. Chętnych na przyjazdy do nas z krajów starej Europy czy Stanów lub Australii jednak nie ma. I nic dziwnego, nic nie rekompensuje kosztów emigracji. Choć rotacja lekarzy w UE jest spora, kierunek związany jest z poszukiwaniem lepszego wynagrodzenia. I tak np. Niemcy jeżdżą do pobliskiej Szwajcarii, Hiszpanie do Szwecji lub Ameryki Południowej. My możemy liczyć jedynie na tych zza wschodniej granicy. I choć chętnych jest sporo, problemem jest różnica w systemie kształcenia (inne efekty kształcenia, brak punktów ECTS itd.) oraz poziom. Opowiada wykładowca jednej z uczelni medycznych: – Mamy sporo podań o przeniesienia do nas na studia, ale jesteśmy bardzo ostrożni. Nie ma tam obowiązujących standardów wspólnych dla UE – mówi wykładowca. I podaje przykład, że nie zawsze można wierzyć temu, co widnieje na papierze: Białorusini mają wpisane w programie 1,5 tys. godzin z anatomii, w Polsce to 500. Żeby zrealizować ich trzykrotnie więcej, doba musiałaby mieć co najmniej 28 godzin. Kolejnym dowodem na niższe standardy są wyniki egzaminów nostryfikacyjnych, które muszą przejść lekarze kształceni poza UE, by móc wykonywać zawód w Polsce. Pytania na nich są zbliżone do tych z lekarskich egzaminów końcowych. Kandydaci nie radzą sobie z nimi najlepiej. Na przykład w uczelni w Białymstoku we wrześniu 2013 r. zgłosiło się 61 osób – zdało osiem. Również dane z NIL wskazują, że pracujących w Polsce cudzoziemców jest niewielu. W sumie leczy u nas ok. 800 lekarzy z 78 państw. W tym najwięcej z Ukrainy – 198, z Białorusi – 76, i z Niemiec – 58 (dane z 2012 r.).
Nie jest to więc panaceum, które uratuje nas przed pustymi gabinetami.