Producent stawia sprawę jasno: jak zmusicie nas do obniżki, to my wyjdziemy z refundacji. To może być blef albo początek negocjacji, ale może też być prawda. Tylko że minister zdrowia nie może ryzykować, że z dnia na dzień 100 tys. pacjentów straci dostęp do leku - mówi Marcin Czech w rozmowie z DGP.
DGP
To od pana decyzji– jako wiceministra zdrowia zajmującego się polityką lekową – zależy, po jakiej cenie i jakie terapie będą dostępne dla pacjentów. To duża odpowiedzialność. Sprzyja pan firmom farmaceutycznym?
Dbam o interesy pacjentów, a nie o korzyści firm. Decyzje refundacyjne zapadają w długim i transparentnym procesie.
Fakty zdawałyby się świadczyć o czymś innym. Od pana podpisu zależy, jaka firma znajdzie się na liście, które otrzymują finansowanie w całości lub części od państwa. Kilka miesięcy temu na taką listę trafiły leki po zaskakująco wysokich cenach. Zarabia na tym firma, która je produkuje, tracą budżet państwa i chorzy.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
To nieprawda. Oczywiście każdą decyzję refundacyjną można skomentować w ten sposób – bo skoro NFZ płaci za lek, to traci, czyli ponosi koszty, a zarabia producent, który ten lek sprzedaje. Ale mogą tak mówić tylko ludzie z małą wiedzą lub ze złą wolą.
To podam przykład. Aby przymusić firmy do obniżania cen, resort zdrowia kilka lat temu wprowadził przepisy, które zmuszają koncern do 25-proc. obniżki ceny, kiedy kończy się wyłączność rynkowa na dany lek. Wszystko po to, by chronić budżet państwa. W maju tego roku okazało się, że na dwa miesiące przed końcem wyłączności rynkowej cena jednego z takich leków wzrosła nagle o kilkadziesiąt procent. Dzięki temu firma uniknęła efektów ustawowej obniżki.
Tak się stało, tyle że firma na tym nie zyskała, tylko straciła. Mówiąc precyzyjnie – jej zyski ze sprzedaży tego leku się zmniejszyły.
Jak to?
Już tłumaczę. Według ustawy lek z ceną np. 100 zł musi zejść do ceny 75 zł po utracie wyłączności rynkowej – czyli zazwyczaj wtedy, kiedy kończy mu się patent i na rynku mogą pojawić się generyki, czyli leki o takiej samej skuteczności, tylko tańsze. Czyli zgodnie z ustawą firma powinna obniżyć cenę o 25 proc. Kłopot pojawia się wtedy, gdy firma mówi, że nie obniży ceny – nie chce, nie może…
Dlaczego nie może? Przecież takie są przepisy i nie można robić nic wbrew nim?
Nie robimy nic wbrew przepisom. W Polsce ceny leków są bardzo niskie na tle innych państw i firmy – szczególnie te, które mają centrale międzynarodowe – wolą zrezygnować z refundacji w Polsce niż zgodzić się na kolejną obniżkę. Powód jest prosty: polska cena wpływa na wysokość ceny danego preparatu w innych krajach z tego samego regionu, w Czechach, Bułgarii, Rumunii. Zdarza się, że po policzeniu zysków i strat firma uznaje, że finansowo bardziej opłaca jej się wypaść z naszego systemu refundacji niż obniżyć cenę w Polsce, bo to spowodowałoby obniżenie cen również w innych państwach. Więc producent stawia sprawę jasno: jak zmusicie nas do obniżki, to my wyjdziemy z refundacji.
To szantaż.
Można tak powiedzieć. To może być blef albo początek negocjacji, ale może też być prawda. Tylko że minister zdrowia nie może ryzykować, że z dnia na dzień 100 tys. pacjentów straci dostęp do leku. W przypadku preparatu, o którym pani mówi, tak właśnie było. To lek antyzakrzepowy, bardzo popularny.
Nie do końca rozumiem. Firma nie chce wprowadzić swojego preparatu do refundacji? To jej problem.
Właśnie na tym to polega, że my także mamy wtedy kłopot, a najgorzej mają pacjenci. Dzieje się tak w sytuacji, kiedy producent z punktu widzenia prawa patentowego stracił wyłączność rynkową, ale jednak nadal ma rynkowy monopol. Po prostu jego lek nie ma konkurencji, nie ma go czym zastąpić. Tak jest właśnie z tym preparatem.
Czyli koncerny farmaceutyczne mają możliwość trzymania ministerstwa w szachu.
Nas trzymają w szachu, ale pod biciem – używając terminologii szachowej – są pacjenci. Dlatego musieliśmy zastosować mechanizm, który jest możliwy zgodnie z zapisami ustawy, już zresztą wcześniej wykorzystywany. Faktycznie na dwa miesiące przed ustawowym terminem podnieśliśmy oficjalną cenę, żeby po obniżce o 25 proc. została na podobnym poziomie. Zrobiliśmy to, żeby nie dopuścić do sytuacji, w której chorzy nie mają dostępu do refundowanego leku. Gdyby doszło do takiej sytuacji, można sobie wyobrazić, jaki byłby wtedy skandal w mediach.
Ministerstwo pod dyktando firmy musi wymyślać sposoby na ominięcie własnych przepisów.
Nie omijamy ich, zapisy ustawy pozwalają na takie działania. Ale chciałbym dalej wytłumaczyć: tak naprawdę nie podnieśliśmy ceny, więc firma nie zyskała. To tylko tak wygląda pozornie. Wyższa cena znalazła się w oficjalnych papierach. Ale prawdziwa cena jest inna. Tajna.
Jak to tajna?
System jest tak skonstruowany, że w rękach ministra zdrowia są instrumenty dzielenia ryzyka, które pozwalają na zmianę ceny oficjalnej w niejawnej umowie, widocznej tylko między firmą i ministerstwem. W tym przypadku umówiliśmy się z firmą, że wpiszemy jej wyższą cenę, powiedzmy 125 zł zamiast 100 zł. Ale nadal będziemy – z pieniędzy państwowych – płacić firmie tyle, ile płaciliśmy wcześniej. A część dopłacą pacjenci.
Pacjenci? Lek jest bardzo drogi.
Dopłacali niewiele i działo się tak tylko przez dwa miesiące, bo co dwa miesiące jest publikowana nowa lista refundacyjna. Umówiliśmy się, że później firma obniży cenę o 30 proc. W efekcie lek kosztuje nie 100, a 95 zł, czyli mniej niż do tej pory. Po tych dwóch miesiącach pacjenci płacą mniej niż wcześniej. Podwyżka była chwilowa i niewielka, a potem cena spadła. Na koniec zatem budżet państwa trochę oszczędza i trochę oszczędzają pacjenci.
Ale ostatecznie cena spadła o 5 proc., a nie o 25 proc., jak zakłada ustawa. Chorzy mogliby płacić jeszcze mniej…
Tak. Ale to było jedyne możliwe rozwiązanie wobec stanowiska producenta, który powiedział: jeśli będzie znacząca obniżka, to nie chcemy w Polsce refundacji w ogóle. I według mnie to sukces: lek zostanie w refundacji i będzie tańszy.
Ale można było wymusić jeszcze niższą cenę. Inne firmy też grożą, a nie wszystkie dostają taką szansę. A ten koncern otrzymał.
Powiem jeszcze inaczej. Cena tego leku i tak jest najniższa w Europie. Naprawdę. Właśnie dlatego jest to lek, który znajduje się w grupie tych najczęściej wywożonych nielegalnie z Polski – jest sprzedawany z wielkim zyskiem np. w Niemczech. Więc zagrożenie, że firmie bardziej opłaca się wyjść z refundacji niż dodatkowo obniżyć cenę, było w pełni realne. To mogłoby doprowadzić bowiem do większego nielegalnego wywozu, który dla firmy jest niekorzystny finansowo.
Część opakowań nie jest refundowana, tylko niektóre. Łatwo sprawdzić, że te nierefundowane są tańsze niż te refundowane. A więc mogłoby się okazać, że producent sprzedawałby ten lek jeszcze taniej niż po negocjacjach z MZ i wpisaniu na listy refundacyjne.
Być może. Faktem jest, że refunduje się EAN – czyli opakowanie zawierające konkretną liczbę tabletek. Firma część opakowań wprowadziła do systemu refundacyjnego, a część sprzedaje na wolnym rynku. I w to, jakie ustawia ceny, już nie możemy ingerować. Ale właśnie dlatego, że nie mamy na to wpływu, nie mielibyśmy żadnej gwarancji, co by się stało, gdyby producent całkiem wypadł z refundacji. Być może przez jakiś czas sprzedawałby swoje leki taniej, ale potem – jako monopolista – mógłby podnieść ceny, a my nie mielibyśmy żadnych narzędzi, żeby to zmienić. Nie możemy sobie pozwolić na takie ryzyko. To byłoby nieodpowiedzialne.
Jak często sięgacie po taki mechanizm: zgody na podwyżkę po to, aby firma nie musiała obniżyć ceny?
Od wprowadzenia ustawy w 2011 r. ministerstwo zrobiło tak 22 razy. I chodziło o leki różnych firm. Wszystkie obniżki dotyczyły takiej samej sytuacji: lek nie miał konkurencji na rynku i istniała groźba, że wyjdzie z refundacji. Zresztą – uprzedzając pani pytanie – tak samo było np. z drogim, ale skutecznie działającym lekiem na stwardnienie rozsiane. W grę wchodziła znaczna liczba pacjentów. Producent, będąc monopolistą na rynku, nie zgadzał się na obniżkę. Ostatecznie udało się wynegocjować cenę niższą o 3 proc., wprowadziliśmy też do umowy z firmą mechanizmy dzielenia ryzyka. Mogliśmy oczywiście nie zgodzić się na warunki koncernu farmaceutycznego i zagrać va banque. Ale woleliśmy nie ryzykować, że przez jakiś czas pacjenci zostaną pozbawieni tej terapii. Tym bardziej że jej koszt to kilka tysięcy złotych miesięcznie.
Jak to wygląda w praktyce? Przychodzi przedstawiciel koncernu i mówi: my nie obniżymy ceny. Wymyślcie coś, bo inaczej się wypisujemy?
Negocjacje cenowe to przede wszystkim zadanie Komisji Ekonomicznej, a punktem wyjścia jest zawsze wniosek producenta o objęcie jego leku refundacją. Co dwa miesiące pojawia się nowa lista z lekami, które są refundowane. Kiedy upływa okres obowiązywania decyzji, czyli zwykle po 3 latach, zarówno my, jak i firma wiemy, co się stanie – że zgodnie z zapisami ustawy cena musi spaść o 25 proc. I zaczynamy o tym rozmawiać, negocjować. Wszystkie rozmowy odbywają się zawsze w większym gronie, nigdy nie rozmawiam sam. I każde spotkanie jest nagrywane, więc można poprosić o zapis takiego spotkania.
Gdybym jako dziennikarka o nie poprosiła, otrzymałabym je?
Nie ma tam nic do ukrycia. Ale wynegocjowane ceny, jak już wspomniałem, są tajne. To tajemnica handlowa firmy. Oczywiście wgląd w to mają wszystkie służby – typu ABW czy CBA – jeżeli chciałyby zbadać sprawę.
Po co w ogóle zostały wprowadzone przepisy, których nie można stosować?
Przepis o obniżeniu ceny generalnie jest dobry. Ale jego sens został wypaczony na etapie prac legislacyjnych. Początkowo autorzy ustawy wpisali, że cena leku będzie obniżona o jedną czwartą, kiedy nie tylko skończy się wyłączność rynkowa, lecz także kiedy w sprzedaży będzie już zamiennik, jakikolwiek lek konkurencyjny. Właśnie po to, żeby nie dochodziło do sytuacji, w których firma może grozić wyjściem z rynku, a my nie mamy innej możliwości. Jednak podczas prac w Senacie jeden z polityków wyrzucił ten fragment. W ten sposób ustawa została okaleczona i działa nie do końca tak, jak powinna.
Może lepiej zmienić przepisy, zamiast stosować sztuczki?
To oczywiście brzmi logicznie. Ale zapewniam panią, że to niejedyny problem, który pojawia się przy ustawie refundacyjnej i wymaga zmiany. Zanim zaczniemy poprawiać ustawę, należałoby przedyskutować wszystkie potrzebne poprawki i uzyskać pewien konsensus. Między innymi po to, żeby później nie dochodziło do takich sytuacji, jak z tą obniżką 25 proc. – że na ostatniej prostej została wypaczona zasada działania. Przygotowujemy zatem projekt zmian, do wprowadzenia takiej poprawki dojdzie, ale razem z większą nowelizacją.
No dobrze. Ale jest więcej przykładów, które mogłyby świadczyć, że sprzyja pan interesom firm. Ostatnio wpisał pan – również na listę refundacyjną – lek na zapalenie stawów, po wyższej cenie niż reszta leków na tę chorobę. Złamał pan w ten sposób zasadę, że nowy preparat wpisywany do programu lekowego (grupy leków skierowanych do konkretnej grupy chorych) musi być tańszy.
Ten lek jest tańszy. Tylko nie mówimy dokładnie, o ile. Chodzi o identyczny mechanizm jak poprzednio – również w tym przypadku wprowadziliśmy instrumenty dzielenia ryzyka. Firma zgodziła się obniżyć cenę, tę prawdziwą, do której refundujemy lek. Dzięki temu jest on tańszy niż inne preparaty w tej grupie. Producent zgodził się na niższą cenę pod warunkiem, że oficjalnie cena jest wyższa. Faktyczna cena nie jest widoczna dla innych państw, nie wiedzą one, że w Polsce firma zgodziła się na tak duże obniżki. Gdyby to zostało ujawnione, zmusiłoby ją do zmiany cen w całym regionie.
Ale to znaczy, że może NFZ dopłaca mniej, lecz pacjenci płacą więcej?
Chory nic nie płaci. To jest lek refundowany w programie lekowym, czyli Narodowy Fundusz Zdrowia zwraca szpitalowi całą kwotę zakupu.
Inne firmy, które mają leki w tym samym programie, skierowane do tej samej grupy chorych, nie zastosowały instrumentów dzielenia ryzyka?
Owszem, zastosowały. Ale wynegocjowały mniejsze rabaty dla państwa. Największy dała nowa firma, by nie łamać przepisów wymagających, by każdy nowy lek pojawiający się w refundacji i skierowany do tej samej grupy chorych był tańszy niż pozostałe. To przecież oczywiste, że nowy gracz musi proponować lepsze ceny, żeby wejść na rynek.
Kłopot polega na tym, że – jak opisywała „Gazeta Wyborcza” – ponoć wpisał pan ten preparat do dwóch programów lekowych. Jeden na zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa (ZZSK), drugie na łuszczycowe zapalenie stawów. Przy łuszczycy rekomendacja Agencji Oceny Technologii Medycznych była negatywna. Ponoć nie ma jasnych wyników, że pomaga w terapii.
Nie refundujemy leków, jeśli nie ma dowodów naukowych na ich skuteczność. Natomiast stosujemy jeszcze inny mechanizm. Kiedy firma ma w ofercie różne leki refundowane, to patrzymy na całość jej portfolio, a nie tylko na jeden wybrany preparat.
Czyli ustalacie np. tak – tu w lekach onkologicznych zapłacimy wam więcej, ale za to wy obniżycie cenę pacjentom z cukrzycą?
Mniej więcej tak, choć to oczywiście mocno uproszczona wizja takich negocjacji. Przy wspomnianym leku na zapalenie stawów faktycznie ma znaczenia, jaka liczba pacjentów ten lek dostanie, i to ma wpływ na negocjacje. Proszę na to spojrzeć od strony firmy: jeśli wie, że lek dostanie, powiedzmy, 2 tys. pacjentów cierpiących na ZZSK, to zaproponuje pewną cenę. A jeśli lek dostanie kolejny tysiąc pacjentów chorujących na łuszczycę, czyli sprzedaż będzie większa o połowę – to firma może zaoferować większą zniżkę. Dlatego na te kwestie należy patrzeć szerzej.
Szczepionka przeciw grypie trafiła do refundacji też po wyższej cenie, niż była w aptekach na wolnym rynku. Tajna cena i instrumenty dzielenia ryzyka również zostały tu wykorzystane?
Dokładnie tak. Zapłacimy mniej, niż to jest zapisane.
Teraz jesteśmy świadkami walki o rynek leków oryginalnych, biologicznych i wchodzących zamienników, tzw. biorównoważnych. Decyzja o wprowadzeniu zamiennika na listę refundacyjną do programu lekowego oznacza zarobek lub stratę dla jednej firmy rzędu milionów złotych. Wystarczy „tylko trochę” wstrzymać decyzję i wpisać tańszy zamiennik nie na tę, a na następną listę refundacyjną, dzięki temu firma produkująca leki oryginalne zarabia. Tak było teraz z wprowadzeniem onkologicznego leku na raka piersi, herceptyny, dla której pojawił się tańszy zamiennik.
Wprowadziliśmy do refundacji zamiennik natychmiast, jak tylko było pewne, że wchodzi na rynek.
Ponoć zrobił to pan na kilka dni przed publikacją listy refundacyjnej. I to dopiero wtedy, kiedy szef NFZ Andrzej Jacyna zwrócił uwagę w liście do Ministerstwa Zdrowia, że jeżeli tak się nie stanie, strata dla Skarbu Państwa może wynieść 100 mln zł.
Ten list nie miał wpływu na decyzję, którą podjąłem. Wpisaliśmy tańszy zamiennik na pierwszą listę, która się ukazała po jego wejściu na rynek. A jednocześnie faktycznie dopisywaliśmy go do tej listy w ostatnim momencie, a to dlatego, że firma, która go produkuje, do ostatniej chwili nie była pewna, czy jej preparat będzie dostępny w Polsce. Nie możemy przecież wpisać leku na listę, nie wiedząc, czy będzie można go kupić. W tej sprawie zarzuty są po prostu absurdalne. Tańszy lek został udostępniony pacjentom w pierwszym możliwym momencie.
A jednak tak się zdarza, że wpisujecie takie leki widma na listę refundacyjną i się nie przejmujecie. Tak było w przypadku innego leku onkologicznego. Wpisanie zamiennika na listę spowodowało, że inne leki zdrożały – bo mechanizm refundacyjny jest taki, że limit, do którego NFZ zwraca pieniądze, wyznacza ten najtańszy lek. Tutaj limit wynosił 2,7 tys., a nowy lek był o połowę tańszy, więc poziom finansowania spadł o połowę. Tymczasem tego preparatu fizycznie nie ma na rynku. Szpitale muszą kupować droższe leki i dopłacać do nich z własnego budżetu.
To jest jeszcze inna historia. Wpisaliśmy na listę refundacyjną zamiennik i pojawił się na rynku, w związku z tym obniżył się limit. Lek nadal fizycznie jest, tyle że znajduje się w magazynach hurtowni, ponieważ jego sprzedaż została zablokowana przez sąd. Między koncernami farmaceutycznymi AstraZeneca i Teva trwa bowiem spór patentowy, w którym AstraZeneca zarzuca Tevie naruszenie patentu przy produkcji wspomnianego leku. Sąd wydał postanowienie o tymczasowym zakazie wprowadzania do obrotu tego leku i stąd się wzięło zamieszanie. Nie mamy wpływu na decyzje sądu, wyrok nie jest na razie prawomocny, musimy śledzić ten spór i odpowiednio zareagować w zależności od rozstrzygnięć.
Wojny patentowe, sztuczne wstrzymanie o kilka miesięcy dostępu czy np. zmiana sposobu podawania leku z dożylnego na podskórny, która umożliwia dłuższe utrzymanie patentu na droższy lek – wybiegów jest wiele. Firmy walczą o pieniądze…
Świetnie to znam z drugiej strony. Pracowałem w firmach farmaceutycznych, więc wiem, jak to wygląda. Każdy biznes działa dla zysku, farmaceutyczny również.
No właśnie, pracował pan w biznesie farmaceutycznym, zna pan ludzi, a teraz jest pan po drugiej stronie. To nie jest konflikt interesów?
Nie odczuwam takiego konfliktu. Po pierwsze, bardzo długo pracowałem za granicą, bez bliskiego kontaktu z polskim rynkiem. A zanim przeszedłem do ministerstwa, kilka lat spędziłem na uczelni. Na świecie taki okres „wash-out”, czyli przerwy między przejściem z prywatnej firmy do urzędu państwowego, wynosi zwykle około dwóch lat. U mnie był o wiele dłuższy. Natomiast właśnie dzięki pracy w koncernach świetnie znam mechanizmy tego rynku. I wiem, do jakiego momentu stanowisko drugiej strony to tylko strategia negocjacyjna, a kiedy faktycznie nie ma sensu dalej naciskać na obniżki. Moja wiedza i doświadczenie z pracy dla przemysłu dzisiaj działa na korzyść płatnika publicznego i ministerstwa, w którym pracuję.
Jednak jest pan wyłączony z wydawania decyzji, kiedy dotyczy to leków firm, z którymi pan współpracował?
To logiczne, trzeba...
[ W tym momencie do pokoju zagląda jeden z pracowników i mówi: Przyszli panowie z ABW, mam ich wpuścić? – Może niech przejrzą dokumenty najpierw. Ja skończę wywiad – odpowiada minister.]
Widzi pani? Jesteśmy sprawdzani cały czas…
Jest podejrzenie, że w Ministerstwie Zdrowia dzieje się coś niepokojącego?
Kontrole są prowadzone nieustannie. Wiadomo, i powie to każdy mój poprzednik, że wiceminister, który zajmuje się refundacją leków, pozostaje pod ciągłym nadzorem. Oczywiście, że jak pojawiają się jakieś sygnały w mediach, agenci również to wyjaśniają. To są świetnie przeszkoleni ludzie, którzy znają się na przepisach i zasadach refundacji równie dobrze, a nawet lepiej niż część pracowników ministerstwa. Nawet nam doradzają. Oczywiście analizowali wszystkie te kwestie, o których rozmawialiśmy – ich opinie potwierdzają, że działamy dobrze i skutecznie. Ale wracając do tego, co mówiłem wcześniej – ten obszar znajduje się pod specjalnym nadzorem i musi w nim panować pełna transparentność. I właśnie dlatego, aby nie było żadnych niejasności, nie podpisuję decyzji w sprawie leków firm, w których pracowałem.
Nie byłoby łatwiej, gdyby zajmował się tym inny minister, w przypadku którego nie ma żadnego konfliktu interesów?
Jeśli ktoś jest specjalistą w swojej dziedzinie, to dlaczego nie pozwalać mu robić tego, na czym się zna? Na Zachodzie przepływ pracowników między firmami prywatnymi i urzędami państwowymi jest normą. Państwowa instytucja korzysta dzisiaj z tego, że mam doświadczenie z pracy w korporacjach. Poza tym nie podejmuję sam decyzji o tym, co wchodzi do refundacji. Najpierw wniosek o refundację ocenia Agencja Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji, rekomendując (lub nie) finansowanie danego leku. Potem ceny tego leku z producentem negocjuje Komisja Ekonomiczna – niezależne ciało powoływane przez Ministerstwo Zdrowia i Narodowy Fundusz Zdrowia. Firmy przedstawiają pełną dokumentację i swoje propozycje przed Komisją Ekonomiczną, w której zasiadają przedstawiciele ministerstwa, NFZ, eksperci zewnętrzni. Są spotkania, czasem spotykają się po kilka razy. Wydanie decyzji to koniec długiego procesu, ciężkiej pracy wielu ludzi.
A tę decyzję pan może, ale nie musi zaakceptować. Przez ostatnich kilka miesięcy trwały rozmowy z firmami farmaceutycznymi. Ponad 2 tys. preparatów na nowo albo wejdzie na listy refundacyjne i otrzyma finansowanie od państwa, albo wypadnie. Pan podobno wydał dyspozycje, żeby nie cisnąć za bardzo na obniżki.
To nie do końca prawda. Zareagowałem, kiedy zwrócili się do mnie producenci leków z prośbą, żeby uwzględnić to, że są „przyjaciółmi” Polski, czyli inwestują u nas w kraju. Komisja Ekonomiczna ma na celu głównie obniżenie ceny. A nie zawsze ma to sens. Czasem te obniżki wynoszą kilka groszy na opakowaniu. Tymczasem patrząc na działalność producenta leku z szerszej perspektywy, to jeżeli firma w Polsce inwestuje, to im więcej zarobi, tym większe zapłaci podatki. Zresztą mowa jest o tym od dawna – obecnie Ministerstwo Przedsiębiorczości przygotowuje listę kryteriów, które powinny spełniać koncerny, żeby mogły liczyć z tego tytułu na różnego rodzaju ulgi.
Ale nie mogą otrzymywać lepszych cen w ramach refundacji, to byłoby niezgodne z unijnymi przepisami.
Chodzi o to tylko, żeby dostrzegać zaangażowanie firm w Polsce. Mogą na przykład być zwolnione – całkowicie lub częściowo, w zależności od tego, ile kryteriów spełnią – z paybacku (chodzi o sytuację, kiedy zostaną przekroczone wydatki na refundację. Wówczas firmy muszą zwracać pieniądze, które zostaną wydane ponad to, ile NFZ planował, że wyda na leki – red.). Jak widać, nie zawsze jedynym źródłem korzyści dla pacjenta i płatnika publicznego jest naciskanie na najniższą cenę.