W rezultacie Uber musi zwrócić kobiecie ponad 4 tys. dolarów wydatków, które ponosiła w związku z eksploatacją samochodu (opłaty za autostrady, parkingi, opłaty za proces, odsetki itp.). Uber będzie musiał zapłacić za kobietę składki na ubezpieczenie społeczne i ubezpieczenie od utraty pracy.
O co chodzi
Amerykańska firma z siedzibą w San Francisco powstała w marcu 2009 r. jako pomysł Travisa Kalanicka i Garreta Campa. Dziś działa w kilkudziesięciu krajach, budząc coraz większy sprzeciw taksówkarzy. Uber oferuje aplikację na smartfony, która kojarzy potencjalnego pasażera ze znajdującym się blisko i współpracującym z firmą kierowcą. Przejazdy oparte o ten system są tańsze niż z wykorzystaniem tradycyjnych korporacji taksówkarskich. Firma potrąca dla siebie 20 proc. ceny za usługę, a reszta trafia do kieszeni współpracownika. Co istotne tak jak w sprawie dotyczącej kobiety Uber podkreśla, że nie działa jako przewoźnik, a jego współpracownicy działają „de facto” na własną rękę.
Innego zdania była Barbara Ann Berwick, a w ślad za nią kalifornijska Komisja Pracy. Organ uznał, że korporacja kontroluje każdy aspekt swojej współpracy z kierowcami i w ten sposób działa „de facto” jak ich pracodawca. Komisja podkreśliła, że Uber nie mógłby też osiągać żadnych dochodów, gdyby nie praca kierowców.
Spór potrwa
Przedstawiciele Ubera złożyli już apelację od decyzji Komisji Pracy. Decyzja urzędu oznaczać może bowiem ogromny wzrost kosztów funkcjonowania ich firmy. Uber podkreśla, że niekorzystna decyzja dotyczy tylko jednego z ich kierowców, a wcześniejsze były dla korporacji korzystne. W oświadczeniu prasowym Uber stwierdził też „Należy pamiętać, że podstawowym czynnikiem, który skłania kierowców do wybrania współpracy z naszą firmą, jest to że mają oni zupełną wolność i kontrolę nad sposobem w jaki wykonują swoje usługi. Większość z nich może dzięki temu osiągać dochody z wielu źródeł w tym np. od innych firm oferujących przewozy samochodowe”.
Źródło: BBC