O problemach kolejarzy z wydawaniem unijnych pieniędzy wiadomo nie od dziś. Już kilka lat temu to, że PKP nie radziły sobie z realizacją inwestycji, było przecież jednym z powodów, dla których ekipa menedżerska w kolejowej grupie została wymieniona. Zaczęło się gonienie za terminami, ale skoro kolej wystartowała ze złej nogi, to trudno nagle spodziewać się sukcesu. Przesuwanie pieniędzy z kolei na drogi (albo na inny transport szynowy: najwyraźniej Unii nie robi różnicy, czy dokłada się do kolei, czy do tramwaju) nie wystarczyło.
Na tym można by zakończyć, ale wszystko to pokazuje przecież szersze zjawisko: pieniądze z Unii często okazują się nie manną z nieba, lecz poważnym problemem. Oprócz kolei w inwestycjach infrastrukturalnych można przywołać choćby kiepskie doświadczenia z budową dróg z głośnymi bankructwami wykonawców. Trudniej zidentyfikować kłopoty w mniejszych projektach, realizowanych przez prywatne firmy, o których nie słychać w całej Polsce (czasem nie słychać nawet w powiecie czy gminie). Obawiam się jednak, że i tu niejednemu beneficjentowi unijna dotacja może stanąć ością w gardle.
W kończącej się właśnie unijnej siedmiolatce powinniśmy się nauczyć takiego korzystania ze wsparcia z Brukseli, żeby przez następne siedem lat móc w pełni z niego korzystać. I obywać się bez konieczności kombinowania – takiego jak przy inwestycjach kolejowych.