Hurra, „Wilk i Zając” wracają! Rosyjskie studio filmowe Sojuzmultfilm podało, że z okazji 50. urodzin kultowej bajki wyprodukuje 26 nowych odcinków. I mam szczerą nadzieję, że będą równie dobre, jak stare – wilk będzie jarał szlugi jeden za drugim, rozwalał z kopa kosze na śmieci, pił wódkę, w szufladzie trzymał magazyn „Playwolf” i targał zająca za uszy. A ten ostatni nadal będzie miał syndrom sztokholmski – popiskiwał jak nastolatka na randce w wesołym miasteczku i rumienił się już na sam widok swojego oprawcy.
/>
Chociaż, poczekajcie… żyjemy w czasach, gdy na drzwiach mieszkań zamiast numeru umieszczamy hasła o poprawności politycznej, ekologii, zdrowiu i równości. Palenie jest szkodliwe, picie wódki niemodne, strzelanie do zajęcy niemoralne, „Playboya” (przynajmniej w Polsce) właśnie zamknęli, za targanie kogokolwiek za uszy można trafić na krzesło elektryczne, a dzieci należy karmić wyłącznie Świnką Peppą. Ale broń Boże nie w sensie kulinarnym! Jeśli już, to kulturalnym i intelektualnym, bo przecież różowy zwierzaczek z oczami po jednej stronie twarzy przekazuje naszym dzieciom pozytywne emocje i wzorce – zamiast rozwalać z kopa kosze na śmieci, uczy je sprzątać pokój po zabawie.
/>
Jak słucham teorii niektórych rodziców na temat wpływu bajek na dzieci, to dochodzę do wniosku, że wszystko w moim życiu poszło nie tak. Nie powinienem być dzisiaj dziennikarzem w opiniotwórczej i ogólnopolskiej gazecie, ojcem trójki dzieci i mężem pięknej i szczęśliwej (chyba) kobiety, tylko zepsutym do szpiku kości złodziejem i alkoholikiem, którego sens egzystencji polega na okradaniu wszystkich wkoło wyłącznie w jednym celu – utrzymania licznego haremu. Bo tak się składa, że za młodu karmiony byłem nie tylko obrazkami palącego i pijącego wilka, ale też Smerfami (na jedną laskę przypadało tu 99 facetów), Rumcajsem (kroił każdego, jak leci), Bolkiem i Lolkiem (raz spali w jednym łóżku sami, innym razem w środek brali rudą Tolę) i Gumisiami (raczyli się regularnie czymś, co działało podobnie do LSD). Ewentualnie Krecikiem, który w jednym odcinku spuszczał powietrze z kół w autach, w innym odbierał poród od Pani Królikowej, a w kolejnym… biegał po trawie za całkowicie nagim mężczyzną, krzycząc przy tym radośnie „Och, jo!”. Pamiętam, że w pewnym momencie zobaczyłam na ekranie dwa kreciki, i dopiero po chwili zorientowałem się, że ten drugi to… Sami się domyślcie.
Dążę do tego, że bzdurą jest teoria, iż nasze dzieci staną się tym, co oglądają. My wyrośliśmy na przyzwoitych ludzi, choć kreskówkowe wzorce mieliśmy – mówiąc dyplomatycznie – dalekie od ideału. Liczę, że studio Sojuzmultfilm nie ulegnie presji czasów i Wilk nie zamieni fajek na bezglutenowe chipsy z marchewki, a Zając… W sumie to zając na pewno pozostanie taki, jak był, czyli zniewieściały. Bo o ile dwie dekady temu było to śmieszne, to obecnie jest po prostu normalne.
Podobnie sytuacja przedstawia się z samochodami. Dziś i w tej branży poprawność polityczna bierze górę nad zdrowym rozsądkiem. Jeszcze dekadę temu auta klasy premium z silnikami poniżej dwóch litrów pojemności nazywaliśmy nieporozumieniem. A dzisiaj? Dzisiaj to normalność. Dzisiaj jeździłem żółtym mercedesem CLA 200 wyspecyfikowanym na ok. 200 tys. zł, który – wbrew oznaczeniu – nie miał pod maską dwulitrowej jednostki, tylko motorek o pojemności 1,3 litra. W dodatku wyprodukowany przez Renault. Naprawdę, to nie jest żart. Przeczytajcie raz jeszcze: Mercedes CLA 200 za ok. 200 tys. zł z francuskim silnikiem o pojemności 1,3 litra. A teraz wyobraźcie sobie, że kupujecie półlitrową butelkę polskiej wódki o mocy 40 proc., wracacie do domu i okazuje się, że w praktyce ma 0,3 litra, 25 proc. i zrobiono ją w Chinach. Z ryżu. Mniej więcej tak zawiedziony byłem, gdy wsiadłem do CLA 200. A raczej CLA 130.
Pal licho, gdyby ten silnik faktycznie pozostawiał po sobie dobre wrażenie. Niestety w rzeczywistości jest po prostu dramatyczny. Niby ma 163 konie i 250 Nm, ale są one jak pięciozłotówka, która wpadła pod kanapę – wiecie, że gdzieś tam jest, ale za cholerę nie możecie jej dosięgnąć. To auto ma w sobie tyle temperamentu i wigoru, co żółw leżący na plecach. Gdy próbowałem wykrzesać z niego trochę energii, brzmiał jak pies ze schroniska – skamlał. Jakby mnie błagał, żebym traktował go łagodniej. Ale gdy to robiłem, skrzynia biegów wybierała przełożenia z takim zdecydowaniem, jak moje dzieci lizaki w sklepie. Malinowy. Nie, jednak jabłkowy. Albo coca-colowy. Nie, jednak niech będzie truskawka. Albo wróćmy do malinowego…To ja już chyba wolę skamlenie. Ewentualnie żeby ktoś mnie zastrzelił. 140-konna Kia Ceed za 80 tys. zł jeździ lepiej. Dużo lepiej. I nie jest to żart ani prowokacja. To fakt.
Inny fakt jest taki, że w wersji 220 lub 250, które mają dwulitrowy motor i – odpowiednio – 190 lub 220 koni, CLA musi naprawdę dawać radę. Bo zawieszenie i układ kierowniczy ma świetne. Pierwsze jest sprężyste i idealnie łączy komfort z przyczepnością w każdych warunkach, a ten drugi – ostry, ale nie nerwowy. Wspólnie są jak idealne małżeństwo, które dobrze się prowadzi, kocha i szanuje, ale jednocześnie potrafi zaszaleć tak, że sąsiedzi słyszą trzask pękającego stołu w jadalni.
Skoro przy trzaskach jesteśmy, to chciałbym poruszyć kwestię wykonania wnętrza. Otóż na gorszej jakości drogach wydaje ono z siebie dźwięki przypominające płytę gramofonową – tu i ówdzie słychać trzaski. Nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdybyśmy mieli do czynienia z renault megane za 80 tys. zł, ale mówimy przecież o silniku z megane zamkniętym w dwa razy droższe opakowanie mercedesa. Równe dobrze możecie jednak uznać, że się czepiam, bo przecież „nikt już nie produkuje takich aut, jak kiedyś”. Dlaczego? Bo to nie ma sensu. To my, starzy, przywiązywaliśmy się do rzeczy. Natomiast młode pokolenie przyzwyczajone jest do tego, że co pół roku zmienia telefon na nowy, co miesiąc szczoteczkę do zębów, a co tydzień – partnera. A zamiast wymienić olej w silniku, od razu wymieniają cały samochód. Rozumiecie, co mam na myśli? Mercedes W124 był zbudowany tak, żeby przetrwać wieki, bo tego wówczas oczekiwaliśmy, natomiast CLA musi wytrzymać maksymalnie do najbliższej środy.
Jestem pewien, że projektując to auto, Niemcy myśleli o 25-letnich, ambitnych aplikantach w kancelariach prawnych, którzy wieczorami szukają chwili wytchnienia w klubach nocnych, a jedyną osobą, z którą mogą szczerze pogadać, jest Siri w iPhone’ie. CLA jest naszpikowany nowoczesną technologią bardziej niż centrum dowodzenia Amerykańskiej Agencji Kosmicznej. Możecie poprosić auto, by zmieniło stację radiową, włączyło ogrzewanie fotela albo przedstawiło prognozy pogody na najbliższe dni. Ewentualnie włączyło pełne podświetlenie wnętrza – wówczas merc przypomina mieniący się od neonów i laserów modny klub nocny, w którym co wieczór za konsoletą staje jakiś znany DJ.
Mówiąć krótko, CLA 200 Shooting Brake to samochód dla ludzi, którzy lubią się bawić i rzucać w oczy, ale niekoniecznie lubią jeździć. Jest im obojętne, co znajduje się pod maską i ile biegów ma skrzynia. Moc, kultura pracy, osiągi, pojemność – nie znają się na tym. Jedzą szpinak, uprawiają jogę, chodzą do modnych klubów i piją Baileysa. I ja to rozumiem, a Mercedesa nawet szanuję za odwagę i znalezienie własnej drogi, która – biorąc pod uwagę czasy, w jakich żyjemy – zdaje się mieć sens. Niemniej sam wybieram tatara, papierosa i pospolitą wódkę. Jak na zepsutego, złego wilka przystało.