Jednym z moich zainteresowań – poza nieustannym próbowaniem wprowadzenia tyłu dowolnego auta w poślizg – jest gotowanie. Niestety nie jestem w tym tak dobry, jak w zdzieraniu tylnych opon, w związku z czym żaden z producentów garnków, piekarników, noży, sztućców i desek do krojenia nie zaprasza mnie na prezentacje nowych modeli na Sardynię. A nawet nie pozwala mi ich testować we własnej kuchni. Muszę zatem kupować wszystko sam.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Niedawno zapragnąłem zostać właścicielem multifunkcyjnego superhiperodjazdowego robota kuchennego. W nazwie miał słowo „szef”, wyglądem przypominał głowę predatora, w którą ktoś wbił trzepaczkę do jajek, i kosztował tyle, co mały domek na wsi. Producent, którego nazwa trochę kojarzy się z ekskluzywnym paryskim nocnym klubem Moulin Rouge (co dodatkowo zapowiadało dobrą zabawę), zapewniał, że to jedno cudowne urządzenie robi tyle, co dziesięć innych: miesza, ugniata, trze, miksuje, ubija, miele, wciska i wyciska, wałkuje, a nawet pieli ogródek i masuje kark. Innymi słowy: że jest idealnym kompromisem w przypadku, gdy nie macie ochoty zagracać sobie domu, a jednocześnie chcecie szybko i sprawnie przygotować sernik z bezą na spodzie brownie, lody tahini albo lasagne z dynią i ricottą.
Gdy rozpakowywałem pudło kryjące to wspaniałe urządzenie, byłem podekscytowany nie mniej niż Charlie Sheen na widok porcji kokainy na pośladku prostytutki. I oczywiście natychmiast postanowiłem go wypróbować. Na pierwszy ogień poszło mieszadło planetarne. Szybko zrozumiałem, skąd wzięła się jego nazwa – masę sernikową rozrzucało dosłownie po całej planecie. Maszynka do mielenia mięsa okazała się tak słaba, że miała problem z przerobieniem rozgotowanej marchewki; sokowirówka z kilograma jabłek wycisnęła mniej więcej trzy krople nektaru, a blender wpadał w tak duże wibracje, że rejestrował je sejsmograf w Suwałkach.
Możecie sobie wyobrazić, jak wielkie rozczarowanie mi towarzyszyło, gdy to wszystko po kolei odkrywałem. W efekcie tych doświadczeń spakowałem całość z powrotem do pudła, wystawiłem na jednym z portali ogłoszeniowych w internecie i pozbyłem się za 50 proc. wartości. I jestem przekonany, że frajer, który to kupił, zrobił dokładnie tak samo. Tyle że i tak okazał się mniejszym frajerem niż ja, bo stracił już tylko 50 proc. z 50 proc. Prawdziwym szczęściarzem będzie siódma osoba z kolei, która kupi ten sprzęt za 1,5 proc. jego początkowej ceny. Bo dokładnie taka jest jego rzeczywista wartość. I taka jest wartość większości kompromisów, na które przystajemy.
Kompromis to nic innego jak poczucie którejś ze stron (a często nawet obu), że nie dostała tego, czego chciała. Że tak naprawdę została oszukana, orżnięta, ocyganiona. A to rodzi w niej frustrację i prowadzi do nieporozumień. Spójrzcie na to, co dzieje się w Palestynie – każda próba zawarcia porozumienia kończy się tam zawsze tak samo: jeszcze większą awanturą. Dokładnie tak samo jest w małżeństwie: on chce samochodu, ona nowego futra, ostatecznie zawierają kompromis, kupują palto i wieszają je w garażu. Żadne z nich nie jest zadowolone, więc biorą rozwód, ona dostaje dom, kupuje sobie samochód i futro, a on ląduje pod mostem odziany jedynie w palto.
Przykro mi to mówić, ale nawet zawieranie kompromisów z dziećmi mija się z celem. Bo one potrafią ocyganiać znacznie lepiej niż dorośli. Piszę to jako ojciec trzyipółlatka, z którym nie dalej jak wczoraj uzgodniłem: on posprząta swój pokój, a ja dam mu czekoladę. Efekt tego był taki, że pokój sprzątałem ja, a on dostał dwie czekolady: jedną od babci, drugą od matki. Bo poskarżył się im, że ojciec go szantażuje. Z kolei dzieci mojego znajomego bardzo chciały mieć psa, on zaś całe życie marzył o hodowaniu małej sarenki. Zawarli kompromis, na mocy którego kupili pinczera miniaturkę i nazwali Bambi. Bambi w domu moczy się co pięć minut, a wypuszczony na dwór przy temperaturze +15 stopni drży, jakby był na stałe podłączony do paralizatora. Dzieciom poobgryzał palce i non stop gwałci wszystkie ich pluszaki.
Ale obawiam się, że najgorsze ze wszystkiego są kompromisy motoryzacyjne. Znam człowieka, który bardzo chciał sobie kupić Porsche 911 w wersji bez dachu, ale żona wybiła mu to z głowy mosiężnym świecznikiem. Przekaz był krótki: „Chcesz szpanować pod gimnazjami sportowym czerwonym kabrioletem? Po moim trupie!”. On chciał Porsche, ona – coś rodzinnego, czterodrzwiowego. W ten sposób stali się właścicielami Cayenne, czyli auta, które przypomina Porsche w takim samym stopniu, w jakim konik polny przypomina prawdziwego konia. Owszem, można zaryzykować stwierdzenie, że osiągnęli kompromis i jednocześnie oboje spełnili swoje marzenia. Ale przyznajcie sami, że to trochę tak, jakby marzyć o weekendzie w Pradze, a ostatecznie spędzić go na Pradze.
W tym miejscu muszę przyznać, że dzięki postępowi technologicznemu sami producenci aut są w stanie osiągać zdumiewające kompromisy. Obecnie na rynku jest przynajmniej kilka modeli, którymi da się jeździć jednocześnie łagodnie i brawurowo. Które z jednej strony przyspieszają do setki w cztery-pięć sekund, a z drugiej – wygodnie zawożą całą rodzinę na wakacje. W każdym z nich zainstalowano klawisz, po wciśnięciu którego dzieje się magia – zawieszenie w ułamku sekundy staje się miękkie jak kaczy puch albo twarde niczym skała. Tak, nie ulega najmniejszym wątpliwościom, że mamy na rynku samochody, w których na osiągnięcie kompromisu nie szczędzono czasu, środków i zaangażowania inżynierów. Problem w tym, że są one doprowadzone do takiej perfekcji, że aż... nudne. Przewidywalne w swojej doskonałości, całkowicie obliczalne, bezpieczne do granic możliwości, pozbawione ikry. Za każdym razem, gdy wsiadam do takiego auta, dochodzę do wniosku, że jego kolejna generacja będzie już teleportem. Zatrzaśniemy drzwi i po 0,00001 sekundy będziemy na miejscu. I to już wszystko.
Coraz mniej jest na rynku aut bezkompromisowych, w których procesory tylko pomagają kierowcy (i wyłącznie na jego życzenie), a nie starają się go zastąpić. Samochodów, które mają mnóstwo wad, kompensowanych przez jedną, niepodważalną zaletę – pozwalają poczuć, jak po plecach biegają dreszcze, a do spodni wkrada się wilgoć. Samochodów, przy zakupie których nie prowadzi się chłodnych kalkulacji. Których nie wybiera się portfelem i rozumem, lecz sercem. W mijającym roku jeździłem kilkoma takimi modelami. Pozwólcie, że je wam przypomnę.
BMW M2
Czekaliśmy 17 lat, aż się obudzicie
Pewnego dnia po pracy wysoko postawiony człowiek w strukturach koncernu wsiadł do służbowego BMW, ruszył do domu i po drodze zasnął za kierownicą. Gdy wszystkie piszcząco-grająco-wpieniające systemy go obudziły, zawrócił do biura i napisał e-maila do załogi: „Przez długie lata pracowaliśmy na miano marki, której auta dają ludziom radość z prowadzenia. A teraz? Tylko turbosprężarki, procesory, kilometry kabli, dyski twarde i przełączniki z trybem eco. Czas to zmienić. Zróbcie w końcu auto, które będzie zużywało równie dużo opon, co paliwa. Auto, za kierownicą którego nie będzie chciało się spać, tylko szaleć!”. Tak powstało M2 – najbardziej emocjonujące BMW od czasów M3 E46 zaprezentowanego w 1999 r. Nie ma tu 18 trybów pracy skrzyni biegów, zawieszenia, układu kierowniczego i tajemniczych przycisków aktywujących to i dezaktywujących tamto. 370-konny sześciocylindrowiec zawsze brzmi tak samo soczyście i impulsywnie reaguje na każde dodanie gazu. Tylne koła równie łatwo wprowadzić w uślizg, co je z niego wyprowadzić. Ten samochód przypomina mi małego szczeniaka owczarka niemieckiego z oklapniętym uszkiem, który notorycznie obsikuje wam spodnie, dewastuje rabatkę i pozbawia wypełnienia poduszki. Jest po prostu cudowny. I wiecie, że będzie waszym przyjacielem do końca życia.
FORD FOCUS RS
Jajka na twardo
Jeżeli macie 50 lat, z czego 20 spędziliście na wypełnianiu tabelek w Excelu, ubieraniu się w M&S, chodzeniu do klubu szachowego i jeżdżeniu passatami TDI w kolorze torfu, to RS-a uznacie zwyczajnie za po@%$#@&*%$ego. I faktycznie taki jest. Ma 350 koni, napęd na cztery koła, manualną skrzynię biegów, setkę osiąga w 4,7 sekundy, a maksymalnie może jechać 270 km/h. A to wszystko w kompakcie, którym wasz sąsiad rozwozi proszek do prania i pasty do zębów po okolicznych sklepach. Osiągi to jednak nie wszystko. Prócz nich RS ma też charakter. Jest to charakter dziesięciolatka, który ukradł sąsiadowi rower, nauczycielkę przykleił do krzesła i strzela z procy do staruszek. To kawał łobuza, który arogancko patrzy wam w oczy i prowokuje: „Tylko spróbuj nade mną zapanować”. A gdy spróbujecie, to zaserwuje wam takiego kopniaka w krocze, że poczujecie mrowienie nawet na rzęsach. Największa wada: jest cholernie twardy. Ale to tak, jakby zarzucić George’owi Clooneyowi, że ma za dużo włosów.
LEXUS RC-F
Poproszę awiomarin i stoperan
To auto pełne sprzeczności. Można go kochać, można nienawidzić. Z jednej strony jest fascynujące, z drugiej – przerażające. Prowokuje, a jednocześnie budzi respekt. Po zdjęciu blokady zbliża się do 300 km/h, ale gdy tylko droga zrobi się mokra, uznacie, że znacznie rozsądniej będzie się zatrzymać, wysiąść i zacząć go pchać. Fantastycznie się prowadzi, ale gdy tylko przekroczycie cienką czerwoną linię, to wy zostaniecie poprowadzeni – przez anielski orszak w kierunku bram niebios. 477 koni przekazywane wyłącznie na tylne koła przez wolnossący silnik V8. A to wszystko w pięknej linii coupé. Takie auta to już zagrożony gatunek. Przez pierwszych kilka dni obcowania z nim potrzebowałem awiomarinu, a gdy spadł deszcz – czegoś na biegunkę. Jednak gdy go wyczułem, zrozumiałem, jak wspaniałym jest wozem. Że wystarczy nauczyć się odczytywać komunikaty, jakie wysyła wam za pośrednictwem kierownicy, aby poczuć, jak endorfiny i adrenalina rozlewają się po całym ciele. To bardzo, bardzo rzadki rodzaj samochodu, który z jednej strony uczy pokory, a z drugiej przed każdym zakrętem prowokuje was pytaniem: „Eeeee, na pewno nie uda Ci się przejechać go szybciej?”. Jest jak seks z dziewczyną poznaną pięć minut wcześniej. Niebezpieczny. Ale cholernie ekscytujący.
VOLKSWAGEN GOLF GTI CLUBSPORT
W takim golfie mógłbym chodzić
W ubiegłym roku jeździłem wersją GTI z automatyczną skrzynią DSG i uznałem, że jest to zwykły golf, tylko szybszy. Innymi słowy – nic specjalnego. Ale w tym roku wsiadłem do wersji z manualną skrzynią biegów i ze zdumieniem odkryłem, że jest inna. Bardzo trudno ująć mi w słowach tę różnicę, ale to trochę jak Hannibal Lecter w masce i bez maski. Pierwszy sprawia wrażenie łagodnego, drugi w każdej chwili może rzucić się wam do krtani. Szczególnie gdy jest to 265-konna wersja Clubsport. Nie sądziłem, że którykolwiek golf da mi kiedyś tyle frajdy. Szczerze? Ta wersja jest lepsza nawet od napędzanej na cztery koła 300-konnej „R-ki”. Za mniej pieniędzy dostajecie więcej – możecie np. liczyć na lekkie, przyjemne uskoki tyłu przy odejmowaniu gazu w zakrętach. Jednak najfajniejsze w Clubsporcie jest to, że pomimo sporej mocy i wielu sportowych atrybutów udało mu się pozostać zwykłym golfem – komfortowym, praktycznym, relaksującym kompaktem. Brzmi to trochę jak kompromis, ale wierzcie mi – wcale tak nie jest.
AUDI R8
Jennifer, wiem, że lubisz kokainę
Jeździłem w tym roku wieloma modelami z Ingolstadt. Jedne były fajne, inne trochę mniej, a jeszcze inne wcale. Ale dwa zrobiły na mnie naprawdę ogromne wrażenie: R8 i SQ7. Niestety SQ7 nie mogę umieścić w tym miejscu, bo jest... zbyt kompromisowe. Sami więc rozumiecie, że pozostaje mi napisać o R8. Pozwólcie, że wyjątkowo po prostu przypomnę, jakie uczucia żywiłem do niego 10 miesięcy temu. Bo się nie zmieniły. Karoseria R8 przywodzi mi na myśl leginsy w rozmiarze S naciągnięte na Jennifer Lopez – wyglądają, jakby zaraz miały się popruć. Każdy zdrowy mężczyzna, który wsiądzie do tego auta i naciśnie czerwony przycisk z napisem „Start”, poczuje, jak pod pachami pojawiają mu się jeziora. Silnik sprawia wrażenie narwanego tak, jakby przez jego wtryski przepływała czysta amfetamina. Wydaje mi się, że Audi zapłaciło komuś na górze okrągłą sumkę, aby na potrzeby R8 wyłączył prawa fizyki.
KIA OPTIMA GT
I cały misterny plan szlag trafił
Poddaję się. Te pięć aut powyżej to już naprawdę wszystko, czym jeździłem przez ostatni rok i co wyrywa się z ram kompromisu. Ale chciałbym wam wspomnieć jeszcze o jednym samochodzie: Kii Optimie GT. Czyli idealnym modelu dla kogoś, kto szuka przestronnego rodzinnego kombi z dobrym silnikiem, porządnie wykończonym wnętrzem, bogatym wyposażeniem i jeszcze nie chce za to przepłacić. To auto znalazło się w tym miejscu nie dlatego, że jest najlepsze w swojej klasie czy świetnie się prowadzi. Jest tu z zupełnie innego powodu – dlatego że w mijającym roku to ono najbardziej mnie zaskoczyło. Zazwyczaj wiem, czego mogę się spodziewać po poszczególnych producentach i jestem na to przygotowany. Natomiast nie byłem kompletnie przygotowany na to, że Koreańczycy zbudują samochód, którego prowadzenie najzwyczajniej w świecie sprawiało mi będzie przyjemność. Dawniej auta Kii były nieporozumieniem. Później były kompromisem między jakością a ceną. A dzisiaj są po prostu bardzo dobre.