Najbogatsze miasta decydują się wywozić swoje odpady do ubogich gmin. Mogą, bo po zmianie przepisów turystyka śmieciowa jest (niemal) całkowicie legalna

Rudna Wielka to wbrew nazwie mała wieś w gminie Wąsosz w województwie dolnośląskim, ok. 70 km od Wrocławia. Mieszka tam raptem 150 osób. Niebawem jednak może stać się stolicą polskich śmieci. Znajdujące się tam wielkie składowisko odpadów działa od niemal 20 lat. Już dziś widać, że wskutek decyzji podjętych w 2019 r. przez polityków szczebla centralnego, śmieciowy biznes w Rudnej Wielkiej będzie jeszcze potężniejszy. Trafią do niej bowiem śmieci nie tylko z Wrocławia i okolic, lecz już za kilka tygodni także choćby z Warszawy.
– Jesteśmy załamani. Rano, szczególnie gdy zbiera się na deszcz, smród jest nie do wytrzymania. Najbardziej boimy się o dzieci i osoby starsze. Bo smród to jedno, ale czy wiadomo, co wdychamy? – mówi nam jeden z mieszkańców wsi. Nie chce wypowiadać się pod nazwiskiem, jak zresztą wszyscy pozostali, z którymi rozmawialiśmy. Mówią wprost, że się boją. Słyszymy opowieści o tajemniczych zniszczeniach samochodów, ludziach chodzących za przeciwnikami składowiska, zastraszaniu.
– Po wybuchu afery z odpadami medycznymi, to było prawie trzy lata temu, wierzyliśmy, że nasza gehenna się skończy. A tu prokuratura niby coś robi, politycy niby zaczęli się interesować, ale wysypisko się rozrasta. Gdybyśmy żyli w normalnym państwie, to władza by je zamknęła! – oburza się mieszkaniec.
Bo – warto wiedzieć – wysypisko w Rudnej Wielkiej zasłynęło na arenie ogólnopolskiej. W 2018 r. w toku kontroli przeprowadzonej przez Dolnośląski Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska z siedzibą we Wrocławiu na składowisku wykryto niebezpieczne dla zdrowia odpady medyczne. Było tam wszystko: strzykawki, leki, fekalia, krew, fartuchy chirurgiczne, opatrunki, pieluchy. Ustalono, że na wysypisku składowano nielegalnie odpady komunalne z Niemiec i Litwy. Postępowania prokuratorskie w tej sprawie nadal trwają. W opinii biegłego sądowego dr. Mateusza Cuskego, zleconej przez Prokuraturę Okręgową w Legnicy, czytamy, że składowisko może rozprzestrzeniać wirusy – m.in. HIV i żółtaczkę. A jest wręcz pewne, że jakość powietrza i wody w okolicy pozostawia, najdelikatniej mówiąc, wiele do życzenia.
Ludzie interweniowali zresztą, gdzie się tylko dało. Pisali do marszałka województwa, szefa lokalnej stacji sanepidu, by zablokować kolejną rozbudowę spalarni. Informowali o swojej sytuacji media – zarówno lokalne, jak i ogólnopolskie. Zebrali 640 podpisów sprzeciwu wobec rozbudowy – czyli o wiele więcej niż liczy sobie Rudna Wielka. Powołali nawet stowarzyszenie Piękny Wąsosz, bo – jak słyszymy – gdy człowiek wypowiadał się pod nazwiskiem, to był straszony procesami, ciągany po sądach; a „w kupie raźniej”. Pisali zresztą o tym w liście do ministra sprawiedliwości – prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry.
„Piszemy do Pana, albowiem wszelkie instytucje, do których kierowaliśmy wcześniej swoje wnioski i żądania, niestety nam nie pomogły. Toczą się wprawdzie postępowania, w których kiedyś zapadną decyzje, może nawet korzystne dla nas, ale może to być już bez znaczenia wobec zrealizowania do tego czasu inwestycji, która zrujnuje do końca nasze środowisko i zwielokrotni istniejące już dzisiaj zagrożenie dla zdrowia i życia tysięcy osób z naszej okolicy” – zaczęli swe pismo z 24 marca 2019 r.
– A ciężarówki ze śmieciami jeździły i jeżdżą nadal. Zaczyna do nas zwozić swoje śmieci już nawet Warszawka – słyszymy od mieszkańca Rudnej.
Cena czyni cuda
Od 1 kwietnia 2021 r. zagospodarowanie odpadów we wszystkich dzielnicach Warszawy będzie wykonywane przez nowe firmy. Wokół przetargu narosło wiele wątpliwości, kilka firm skarżyło postępowanie do Krajowej Izby Odwoławczej, ale wiadomo już, że odpady w znacznej mierze trafią na składowiska poza województwem mazowieckim. Eksperci szacują, że po wielu wysypiskach w Polsce rozwożone będzie z Warszawy ok. 160 tys. ton śmieci kwartalnie. To ok. 8 tys. ciężarówek. Odpady trafią najprawdopodobniej m.in. do Rudnej Wielkiej, a także wielu innych niedużych miejscowości. Warszawscy urzędnicy uznali bowiem, że nie ma powodu, aby składować i przetwarzać stołeczne śmieci w pobliżu Warszawy. Jedynym kryterium przetargu ustanowiono cenę. A – jak łatwo przypuszczać – taniej składować odpady w małej mieścinie niż w wielkim mieście lub na jego obrzeżach.
Dla jasności: warszawscy urzędnicy nie złamali prawa. Skorzystali z reformy, którą w 2019 r. wprowadził rząd Prawa i Sprawiedliwości (chodzi o ustawę z 19 lipca 2019 r. o zmianie ustawy o utrzymaniu czystości i porządku w gminach oraz niektórych innych ustaw, która weszła w życie 6 września 2019 r.). Wtedy bowiem podjęto decyzję o zniesieniu regionalizacji składowania i przetwarzania odpadów. Wcześniej zasadą było, że gdy ktoś produkuje śmieci, powinien zagospodarowywać je blisko miejsca wytworzenia. Od wejścia zmian w życie można już wybrać dowolne miejsce w kraju. Tak narodziła się turystyka śmieciowa. Bogatsza „Polska A” płaci za to, że jej śmieci trafiają do biedniejszej „Polski B”. Przy czym mieszkańcy domostw położonych nieopodal ogromnych wysypisk zazwyczaj protestują. Bo i na ogół z wielkomiejskich śmieci nic nie mają – oprócz smrodu, strachu o zdrowie i hałasu. Pieniądze trafiają do przedsiębiorców prowadzących wysypiska, część do gmin, ale przeciętny obywatel czuje, że na tym nie korzysta.
Pomysł zniesienia regionalizacji różnie oceniają nawet politycy Zjednoczonej Prawicy. Poseł Henryk Kowalczyk – minister środowiska w czasie, gdy zaproponowano zmianę przepisów – broni przyjętego rozwiązania. Tłumaczy, że trzeba było przeciwdziałać lokalnym monopolom. Dochodziło – jak słyszymy – do patologicznej sytuacji, w której był tylko jeden przedsiębiorca chcący składować i przetwarzać odpady, przez co mógł narzucać samorządom bardzo wysokie ceny. Miasta zaś nie mogły się nie zgodzić na wygórowane stawki, bo nie było konkurencji. Za składowanie odpadów w wielu województwach trzeba było płacić coraz więcej i więcej i Ministerstwo Środowiska za czasów rządów Henryka Kowalczyka dostrzegało ten problem.
– Zniesienie regionalizacji miało przede wszystkim zwiększyć konkurencyjność. Ale zakładaliśmy też, że gminy mocno zaangażują się w tworzenie lokalnych instalacji zgodnych z prawem ochrony środowiska. Mądre samorządy robią to już dziś znakomicie. Szkoda, że Warszawa nie tworzy własnej instalacji bliżej, tylko decyduje się na wożenie śmieci po Polsce. Wierzę jednak, że to przejściowe rozwiązanie i niebawem powstanie odpowiednia instalacja blisko stolicy – przekonuje Henryk Kowalczyk. Jego zdaniem bowiem rozwiązanie przyjęte w ustawie, czyli odejście od regionalizacji, miało jedynie przeciwdziałać monopolom. Nie powinno jednak niweczyć starań gmin, by budować własną infrastrukturę odpadową. A akurat duże i bogate gminy stać na to, by powstała odpowiednia infrastruktura nieopodal miasta.
Ale już Jacek Ozdoba, obecny wiceminister klimatu i środowiska, mówi wprost, że nie jest entuzjastą decyzji podjętej w 2019 r. Według niego ustawa byłaby całkiem w porządku, gdybyśmy żyli w świecie idealnym. A w takim nie żyjemy.
– Zbyt niskie ceny za gospodarowanie odpadami odbijają się na jakości. W kilku przypadkach możemy przypuszczać, że dochodzi do nieprawidłowości – mówi. Przyznaje też, że wożenie śmieci z Warszawy do województw podlaskiego, podkarpackiego czy dolnośląskiego nie jest logiczne. Czy zatem chce zmienić przepisy?
– Uważam, że radykalne zmiany w krótkim okresie nie służą ani przestrzeganiu prawa, ani gospodarce odpadowej – odpowiada Ozdoba.
Obaj ministrowie – były i obecny – zgadzają się w jednym: wożenie śmieci po kilkaset kilometrów jest złe. Acz rzeczywiście prawo tego nie zabrania. Politycy zakładali, że choć cena składowania odpadów w małej miejscowości położonej z dala od miejsca ich wytworzenia może być bardzo atrakcyjna, to po doliczeniu kosztu transportu taka operacja przestanie być opłacalna. Tak samo twierdzą oferenci, którzy zaproponowali stolicy wyższe stawki i przegrali. Mówią, że przetarg był źle rozpisany, bo stolica nie powinna się skupiać wyłącznie na cenie składowania odpadów, lecz także na kosztach transportu, które poniesie.
Karolina Gałecka, rzeczniczka stołecznego ratusza, mówi jednak, że na podstawie kalkulacji uwzględniających koszty świadczenia usług związanych z gospodarowaniem odpadami w 2020 r. można wysnuć wniosek, iż koszty transportu odpadów do dalszej instalacji i ich zagospodarowania razem wzięte będą jednak niższe niż samego zagospodarowania odpadów w bliżej położonych instalacjach. Mówiąc krótko: zdaniem ratusza wożenie śmieci po Polsce będzie finansowo opłacalne. A etycznie? No cóż, to nie stołeczni urzędnicy przyjęli przepisy, które to umożliwiają, lecz politycy, którzy dziś krytykują władze Warszawy.
Rynek dobry czy niedobry
O tym, że zniesienie regionalizacji pozwala na uprawianie turystyki śmieciowej, mówią niemal wszyscy nasi rozmówcy. Różnią się za to co do oceny przepisów.
– Proszę choćby popatrzeć na gminy, które przeszły pozytywnie trudny proces konsultacji społecznych poprzedzający wybudowanie jednostek przetwarzania odpadów. Mieszkańcy liczyli, że dzięki temu będzie taniej i bardziej ekologicznie. Okazuje się, że takie składowisko może jednak przyjmować odpady z innego województwa lub nawet innego kraju, bo ktoś zapłacił więcej. Taka sytuacja była choćby w Rzeszowie – spostrzega Robert Maciaszek, burmistrz Chrzanowa. Zwraca też uwagę na problem z transportem odpadów przez pół Polski. Ciężarówki załadowane śmieciami, zamiast jechać na najbliższą instalację, pokonują czasami setki kilometrów, co też ma niewiele wspólnego z dbałością o środowisko.
– Samorządy bardzo liczą na wsparcie budowy lokalnej infrastruktury odpadowej. Tylko samorząd, który jest właścicielem takiej instalacji, może sobie dzisiaj zagwarantować, że zagospodaruje tam swoje odpady i będzie miał kontrolę nad kosztami – uważa Robert Maciaszek.
Ale już Piotr Babicki, starosta powiatu starachowickiego, twierdzi, że reforma to krok w kierunku otwarcia rynku, co samo w sobie jest dobre. Dzięki temu można zwiększyć konkurencję i obniżyć koszty gmin.
– Przy czym nie może być przyzwolenia na to, aby niższe ceny składowania odpadów determinowała nieodpowiednia jakość usług. Samorządy, konstruując specyfikacje przetargowe, powinny wymagać przestrzegania przepisów środowiskowych – podkreśla Babicki. Można by przyjąć rozwiązanie, które w praktyce wykluczałoby udział w postępowaniach przedsiębiorców, do których zastrzeżenia ma np. inspekcja ochrony środowiska.
A co na ten temat sądzi burmistrz Wąsosza, czyli jednej z najbardziej dotkniętych turystyką śmieciową gmin w Polsce? Paweł Niedźwiedź przyznaje, że wolałby, aby odpady składowane na pobliskim wysypisku pochodziły z okolicy, a nie z całego kraju.
– Niestety na obowiązujące przepisy nie mam bezpośredniego wpływu. Podejrzewam, że informacja o miejscu pochodzenia odpadów może odbić się echem wśród okolicznych mieszkańców, z których nie wszyscy są zadowoleni z lokalizacji składowiska – przyznaje burmistrz Wąsosza. Ale od razu dodaje, że trzeba pamiętać, iż zakład w Rudnej Wielkiej to jeden z największych pracodawców i płatników podatków w gminie. I bez tych pieniędzy byłoby ciężko. To zresztą częsty argument włodarzy miejscowości, w których są wysypiska, spalarnie, fermy powodujące odór. Najczęściej niechciany przez wielu mieszkańców zakład jest jednocześnie miejscem zatrudnienia dla wielu osób. Ba, w niektórych miejscowościach sprzeczają się grupy mieszkańców. Jedni utyskują, że w ciągłym smrodzie nie da się wytrzymać, drudzy przekonują, że od smrodu się nie umiera, a od głodu owszem. Jedni mówią, że to niebezpieczne, bo nie wiadomo, co znajduje się we wdychanym powietrzu, drudzy – że prędzej ktoś zginie wskutek wypadku drogowego, jeśli gmina nie będzie miała pieniędzy na wymianę zniszczonej nawierzchni.
– Zniesienie regionalizacji to doskonały dowód na trafność powiedzenia, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Rozwiązanie to od początku miało licznych zwolenników i przeciwników – tłumaczy nam Maciej Kiełbus, partner w Kancelarii Prawnej Dr Krystian Ziemski & Partners. Wskazuje, że źródłem problemu jest m.in. nierównomierne rozłożenie instalacji umożliwiających zagospodarowanie określonych strumieni odpadów. W niektórych częściach kraju moce przerobowe były niewystarczające. A to oznaczało, że powstające tam odpady nie miały gdzie być legalnie zagospodarowane.
– Ustawodawca odstąpił od rozwiązań pośrednich (umożliwienia tworzenia regionów obejmujących całe województwo) na rzecz całkowitej deregionalizacji. W konsekwencji instalacje zostały zwolnione z obowiązku zawierania umów na zagospodarowanie odpadów z gminami położonymi w danym regionie, a w to miejsce pojawiły się elementy gry rynkowej: droższy odpad wypiera tańszy – tłumaczy Maciej Kiełbus.
Co więcej, część gmin, która dotychczas unikała postępowań przetargowych (bo był tylko jeden wykonawca, który mógł świadczyć określoną usługę), dziś musi umiejętnie zorganizować przetargi na zagospodarowanie albo odbiór i zagospodarowanie.
Sprawa jest zresztą jeszcze bardziej skomplikowana, bo – na co zwraca uwagę prof. Ewa Katarzyna Czech z Katedry Prawa i Postępowania Administracyjnego Uniwersytetu w Białymstoku, adwokat prowadząca własną kancelarię – pomimo zniesienia obowiązku regionalizacji przetwarzania odpadów komunalnych nadal obowiązuje art. 20 ustawy o odpadach i wynikająca z niego tak zwana zasada bliskości. W efekcie zniesienie zakazu przekazywania odpadów poza region ich wytworzenia nie zmienia konieczności takiego postępowania z odpadami, aby zostały one przetworzone możliwie najbliżej od miejsca ich wytworzenia. Przy czym – i z tego korzystają duże miasta – ustawodawca nie wskazał precyzyjnie dopuszczalnej odległości ani nie wprowadził żadnych sankcji za naruszenie zasady bliskości.
– Z jednej strony turystyka śmieciowa powinna być oceniana negatywnie, bo odpady staną się problemem gmin, w których nie zostały wytworzone. Z drugiej jednak strony, w przypadku braku wydajnego i skutecznego systemu gospodarowania odpadami oraz wstrzymaniem odbioru odpadów przez gminne instalacje, zasadne jest ich przekazanie poza miejsce ich wytworzenia – mówi prof. Czech. Innymi słowy, turystyka śmieciowa jest zła, ale przy obowiązujących przepisach w zasadzie nie da się jej uniknąć.
Bliższa ciału koszula
Większość ekspertów nie ma wątpliwości, że zjawisko turystyki śmieciowej będzie się nasilało. Nowe instalacje w okolicach największych miast mogą wprawdzie powstawać, ale wcale nie jest pewne, że to właśnie ich właściciele będą wygrywać przetargi na składowanie odpadów. Zawsze może znaleźć się druga, trzecia, piąta, piętnasta Rudna Wielka, gdzie – mówiąc wprost – ogromne wysypisko można założyć i taniej, i prościej. Zwłaszcza że państwo nadal kiepsko radzi sobie z tępieniem nieprawidłowości śmieciowych. Nawet w razie ich wykrycia postępowania trwają po kilka lat, a w tym czasie biznes dalej funkcjonuje. W efekcie tańsze okazują się te instalacje, które działają na granicy prawa lub tę granicę przekraczają.
– Kilka, nawet kilkanaście lat temu mówiliśmy o konieczności zasypywania podziałów, o potrzebie zerwania z myśleniem o „Polsce A” i „Polsce B”. Im dłużej żyję, tym bardziej przekonuję się o tym, że nie tylko nie zerwiemy z tym myśleniem, lecz także wszelkie działania będą umacniały to rozróżnienie – mówi nam anonimowo prezydent jednego z 20 największych miast w Polsce pod względem liczby mieszkańców. I dodaje, że sam do tego będzie się przyczyniał. Dlaczego?
– Bo interesem osób zarządzających miastem A jest dbanie o ludzi żyjących w mieście A, nie zaś w mieście B. Jeśli tylko jest możliwość uniknięcia tak problematycznych inwestycji jak budowa spalarni śmieci, wysypiska czy fermy wytwarzającej odór, zawsze opowiem się za tym, byśmy tego nie tworzyli u nas – tłumaczy prezydent. – Odpady jednak przecież same nie znikną; gdzieś je trzeba zawieźć.
Nasz rozmówca ma to szczęście, że składowisko odpadów jest blisko miejscowości, którą zarządza, ale na tyle daleko, by nie wywoływać dyskomfortu u mieszkańców miasta.
– Ale widząc dynamikę produkcji śmieci, wiem, że za pięć, może 10 lat, my też będziemy wozić nasze odpady po Polsce. I może się ktoś oburzać, ale ja mam dbać o swoich mieszkańców, a wójt czy burmistrz gminy zbierającej śmieci z całego kraju ma dbać o swoich – przekonuje lokalny polityk.
Dla jasności: nie wszyscy, których śmieci rozjadą się po Polsce, są z tego powodu zadowoleni. Jan Mencwel, przewodniczący warszawskiego stowarzyszenia Miasto Jest Nasze, mówi jasno: – To wykorzystywanie pozycji dominującej wielkiego, bogatego miasta wobec małych, biedniejszych miejscowości, które nie mogą się obronić przed zalewem śmieci. I przeciwko temu protestować powinni nie tylko ci, którym odór wchodzi w nozdrza. ©℗
Ustawodawca nie zniósł zasady bliskości, ale też nie wprowadził sankcji za jej naruszenie ani nie wskazał dopuszczalnej odległości składowiska od miejsca wytworzenia śmieci