Mieszkańcy zapłacą cztery razy więcej za każdy worek niesegregowanych odpadów, a gminy zarobią na tym 110 mln zł rocznie. Rząd chce uzdrowić nasz kulejący recykling metodą kija i marchewki.
Na tyle dodatkowe dochody samorządów oszacowało Ministerstwo Środowiska.
Wyliczenia znajdziemy w najnowszym projekcie nowelizacji ustawy o utrzymaniu czystości i porządku w gminach (t.j. Dz.U. z 2018 r. poz. 1454.)
To już druga duża reforma gospodarki komunalnej, do której w ostatnich tygodniach zabrał się rząd. Po głośnej fali pożarów składowisk resort środowiska postawił sobie za cel ukrócić proceder podpalania odpadów dla zysku i dać gminom więcej narzędzi do walki z tzw. mafią śmieciową.
Zaproponowane właśnie regulacje to kolejna odsłona tej batalii. Tym razem rządzący w mniejszym stopniu chcą jednak przykręcać śrubę firmom z branży odpadowej, a bardziej zabierają się do porządków w samorządach. Szykują dla nich ograniczenia i obowiązki, ale także nowe kompetencje i źródła dochodów, m.in. z tytułu wyższych opłat od mieszkańców.
Marchewka dla gmin
Jedną z najbardziej kontrowersyjnych propozycji jest planowane usztywnienie stawek za odbiór śmieci. I chociaż to samorządy dalej decydowałyby o ich wysokości, to w praktyce ustalałyby ją tylko w jednym przypadku: gdy chodzi o opłaty za ten docelowy i pożądany wariant, czyli odbieranie odpadów już posegregowanych. W przeciwnym razie, czyli za wrzucanie wszystkiego do jednego kosza, mieszkańcy z automatu musieliby płacić według czterokrotnie wyższych stawek.
Resort twierdzi, że to konieczne, by zachęcić do segregacji. Powołuje się przy tym na ankietę, którą przeprowadził wśród gmin (odpowiedziało na nią ok. 87 proc. jednostek). Wynika z niej, że w większości samorządów różnice w opłatach są na tyle niewielkie, że nie mobilizują do zmiany nawyków. Średnia stawka za odpady zebrane selektywnie wynosi bowiem 8 zł od osoby i to niewiele mniej niż w przypadku tych, którzy nie fatygują się, by rozdzielać śmieci i płacą średnio 14 zł.
Według ustaleń resortu do tej drugiej grupy zalicza się ok. 16 proc. mieszkańców. Jeśli przełożymy procenty na liczby, wyjdzie na to, że zmiany w portfelu spowodowane 4-krotnym wzrostem stawek odczułoby ponad 6 mln osób. Ministerstwo szacuje, że wyższe opłaty zapewniłyby każdej gminie ok. 45 tys. zł dochodu rocznie.
Niewykluczone, że byłyby to jednak dużo wyższe kwoty. Zwłaszcza że w wielu gminach na deklaracjach o segregowaniu się kończy, a egzekwowanie, kto i jak wypełnia swoje obowiązki, w praktyce nie istnieje.
Rządzący liczą, że i to się zmieni. Projektowany art. 6k ust. 3a stanowi bowiem, że w przypadku gdy właściciel nieruchomości nie dopełni obowiązku selektywnego zbierania odpadów, to odbierająca je firma uzna je za zmieszane i powiadomi o tym gminę. Wtedy zaś wójt, burmistrz lub prezydent miasta – na podstawie takiego powiadomienia – określi w drodze decyzji wysokość opłaty za okres, w którym nie dopełniono obowiązku.
Uszczelnianie systemu
Rządzący chcą też zobowiązać gminy do zawarcia umów z właścicielami nieruchomości, na których nie zamieszkują mieszkańcy, a powstają odpady komunalne. Mowa tu m.in. o biurach, placówkach handlowych czy siedzibach małego biznesu.
Dziś właściciele takich nieruchomości mają obowiązek samodzielnie podpisywać umowy na odbiór śmieci. Rzecz w tym, że nie wszyscy to robią, co – jak przekonuje ministerstwo – może prowadzić do nielegalnego porzucania odpadów na dzikich wysypiskach. Resort podaje, że na niecałe 2100 przepytanych gmin prawie 1200 z nich w ogóle nie obsługiwało takich nieruchomości lub odbierało odpady tylko od niektórych.
Tymczasem śmieci zbierane z takich placówek stanowią ok. 15 proc. wszystkich odpadów komunalnych. Stąd też po wprowadzeniu zmian i obowiązkowym włączeniu tych nieruchomości do gminnego systemu do kiesy owych 1200 gmin wpłynęłyby dodatkowe przychody. Ministerstwo szacuje je na nawet ok. 329 mln zł rocznie. Podkreśla przy tym, że gminy nie powinny upatrywać w tym szans na szybki zarobek. Założenie jest bowiem takie, że przychody i wydatki z tytułu funkcjonowania systemu obsługującego te nieruchomości będą się równoważyć.
Podkręcanie tempa
Ministerstwo nie kryje też, że zależy mu na poprawie wskaźników recyklingu, które plasowały się w 2016 r. na poziomie ok. 28 proc. Chociaż to duży postęp w stosunku do ostatnich lat, to wciąż wiele brakuje nam do unijnych celów, które już wkrótce będziemy musieli spełnić. Do końca 2020 r. powinniśmy osiągnąć współczynnik recyklingu na poziomie 50 proc., a w kolejnych latach jeszcze więcej (65 proc. w 2035 r.).
Co ciekawe, przedstawione w projekcie pomysły na uszczelnienie lokalnego rynku to tylko jedna z dróg, którą resort obiera, by zrealizować te cele. Równolegle zaproponował też bowiem korzystną – z punktu widzenia statystyk – zmianę sposobu liczenia poziomu recyklingu i przygotowania odpadów do ponownego użycia. Dziś wskaźnik ten wylicza się na podstawie czterech frakcji: papieru, metali, tworzyw sztucznych i szkła. Po zmianach uwzględniane byłyby też odpady budowlane i rozbiórkowe.
Znowelizowana ustawa miałaby wejść w życie od stycznia przyszłego roku.
Etap legislacyjny
Projekt skierowany do konsultacji