Czy wyobrażamy sobie, że można zmusić właścicieli prywatnych kamienic, aby za darmo udostępnili po kilka mieszkań do publicznej puli? Nie? To dlaczego tak łatwo się godzimy z tym, że dzięki publicznym pieniądzom wartość ich nieruchomości idzie w górę.
Dziennik Gazeta Prawna
Rewitalizacja – słowo, które zrobiło u nas wielką karierę, choć wciąż zmienia znaczenie. Najpierw oznaczało wykładanie kostką bauma jak największych przestrzeni, potem kojarzyło się z gentryfikacją kwartałów miast i wywożeniem „dziadów” na ich obrzeża. Dziś snujemy narrację, w której zaraz po rewitalizacji pojawia się wyraz „partycypacja”. Ale rzeczywistości to jakoś rewolucyjnie nie zmienia. Aby tak się stało, potrzeba przynajmniej pięćdziesięciu lat. Żebyśmy mogli zrobić generalne remonty także w naszych głowach.
Ale zacznijmy od historii z życia. Pani Ewa mieszka w centrum Warszawy i od lat prowadzi wojnę z jedną z restauracji, która wyrosła na parterze jej kamienicy. Wojna to słabnie, to przybiera na sile, ale zwykle wzmaga się, kiedy nachodzi wiosna, a wraz z nią ogródki wylegają na ulice, po których nocami niosą się śmiech i głośnie rozmowy biesiadników. Na ten sezon pani Ewa przygotowała nową broń, zaczepną, gdyż wcześniej stosowane środki w postaci wzywania policji, straży miejskiej i pisania pozwów do sądu okazały się nieskuteczne. Tym razem przygotowała nowelizację kodeksu postępowania w sprawach wykroczeń – proponuje, by mnożyć przez trzy wyjściową karę 500 zł za każdym razem, kiedy lokal trzykrotnie dopuści się recydywy. Trzy wizyty straży miejskiej – 1,5 tys. zł. Kolejne trzy – 4,5 tys. I tak dalej. Bez możliwości obniżenia. Jak przekonuje, tylko to może zmusić właścicieli do przestrzegania ciszy nocnej. Ponadto domaga się, aby zwolnić lokatorów i wspólnoty mieszkaniowe z kosztów sądowych, kiedy te zdecydują się iść walczyć o spokój przed obliczem Temidy. Oraz aby w ekspresowym trybie odbierać koncesje na alkohol tym właścicielom lokali, którzy nie są w stanie zapanować nad poziomem decybeli.
Może się wydawać, że kłopoty pani Ewy z restauratorami a kwestia rewitalizacji to dwie odrębne sprawy. Jednak one łączą się ze sobą w ściślejszy sposób, niż wygląda to na pierwszy rzut oka. Pokazują bowiem, czym jest miasto i co jest w nim najważniejsze – tłum ludzi stłoczonych na stosunkowo niewielkiej przestrzeni, których dzieli konflikt interesów. Pani Ewa pisze w piśmie do komendanta głównego policji: „O skali problemu niech świadczą dane ze Śródmieścia Warszawy. Na terenie zaledwie 15,57 km2 mamy 1035 lokali gastronomicznych i 334 sklepy monopolowe (dane ze stycznia 2007 r.). W roku 2016 Policja w sprawie zakłóceń spokoju i porządku publicznego (w tym ciszy nocnej) interweniowała 2156 razy. Straż Miejska – 4708”. Dalej jest o tym, że ludzie tracą poczucie bezpieczeństwa, że dominacja funkcji rozrywkowej miasta, która się staje nadrzędną wobec funkcji mieszkalnej, powoduje, iż ludzie uciekają z dzielnicy – od 2008 r. ubyło ich 10,5 tys.
Ale tutaj pojawia się problem, a nawet kilka. Bo jeśli w centrum stolicy nie będzie knajp, knajpek i pubów czynnych do rana, nie będzie turystów. Nie będzie więc pieniędzy, pracy, podatków. A turysta to taki zwierz, który lubi się napić, krzyknąć, zaśpiewać. No, ale ludzie, zwłaszcza starsi, chcą spać. Są u siebie, mają prawo do wypoczynku. Tylko kiedy oni będą spali, miasto zacznie usychać od środka i zacznie się dyskusja – w jaki sposób te martwe kwartały zrewitalizować. Przywrócić w nich życie – społeczne, ale też ekonomiczne. Kwadratura koła? Niekoniecznie.
Marta Bejnar-Bejnarowicz, architektka, działaczka stowarzyszenia Ludzie dla Miasta Gorzowa, radna i wiceprezes zarządu Związku Stowarzyszeń Kongres Ruchów Miejskich, mówi, że to nieuniknione, iż mieszkańcy narzekają. Z jednej strony kiedyś nie było tylu samochodów, uciążliwego życia nocnego, z drugiej – żądają, żeby w mieście „coś się działo”. Trzeba to wszystko jakoś poukładać, pogodzić te rozmaite interesy, najlepiej wciągając mieszkańców w procesy decyzyjne, konsultując, edukując. O tym będą między innymi dyskutować na V już Kongresie Ruchów Miejskich, który właśnie dziś zaczął się w kilku miastach Śląska i Zagłębia. – Rewitalizacja to proces społeczny, który musi potrwać. Nie wiemy, kiedy i czy w ogóle się skończy, ani tego, jaki będzie jego końcowy efekt – mówi. Bo prawda jest taka, że uczymy się go na własnych błędach.
Trochę historii i zagranicy
Kiedy trzy lata temu mierzyłam się z tym tematem, miałam bardzo złe zdanie o sposobie, w jaki przywracamy życie w wymarłych miejscach wspólnej przestrzeni. Pisałam: „W polskim wydaniu ogranicza się do odmalowania elewacji i pozbycia się kłopotliwych mieszkańców. A przecież rewitalizacja powinna oznaczać nie tylko remont budynków, lecz także uzdrowienie całej tkanki miejskiej.
Odnowić fasady kamienic, na ulicy położyć kostkę brukową, wywalić dziadów do socjali, a do wyremontowanej substancji lokalowej zaprosić bogate banki – tak, mówiąc w uproszczeniu, wygląda rewitalizacja starych miejskich dzielnic na polską modłę. Tyle że pod tą odremontowaną fasadą nic się w rzeczywistości nie zmienia. A jeśli się zmienia, to na gorsze. Na miejsce starych powstają nowe dzielnice nędzy.
Na szczęście pojawiają się przykłady zmiany takiego podejścia do miejsc, które powinny być sercami, nie cmentarzami naszych miast. Jednak bez systemowej zmiany prawa, bez zmiany polityki państwa, odwrócenia wagi interesów prywatnych i publicznych nie należy oczekiwać przełomu. A ten jest niezbędny. I ważny dla całego kraju. Skalę problemu niech odda kilka tylko liczb. Ponad 60 proc. Polaków żyje w miastach. A więcej niż 20 proc. obszarów miejskich wymaga rewitalizacji. Na tych wymagających terapii terenach żyje 4,7 mln ludzi”.
Coś się zmieniło od tamtego czasu. Na pewno ton dysputy. Dziś nie bardzo wypada mówić o „wywożeniu dziadów”, choć ich pozbycie się jest często jednym z podstawowych celów publicznych i prywatnych inwestorów. Doczekaliśmy się także ustawy rewitalizacyjnej, która nie zadowala ani zwolenników miękkich metod, ani wyznawców wolnego rynku. Zaliczyliśmy po drodze kilka rewitalizacyjnych sukcesów, ale też postawiliśmy mnóstwo pomników urzędniczej głupoty – choćby w postaci straszących pustką domów kultury czy parków technologicznych, w których nie ma komu czego badać. Teraz władze samorządowe na gwałt piszą plany rewitalizacyjne, żeby mieć się czym pochwalić wyborcom. Mazowiecka gmina Poświętne ma zamiar ożywić w jego ramach m.in. zrujnowaną strażnicę po Ochotniczej Straży Pożarnej, której już tam nie ma, i zniszczony budynek szkolny, którego progu dawno nie przestąpiło żadne dziecko. Z taką wiadomością zadzwonili do DGP wściekli działacze społeczni.
Właśnie, to, co wydaje się istotne, to fakt, że takich wolontariuszy, którym zależy, przybywa. I jeszcze jedno: działacze miejscy z młodych ideowców o anarchistycznych sympatiach przeistoczyli się w dorosłych ludzi. Teraz sięgają po władzę i wprowadzają w życie coś, o czym wcześniej mogli tylko marzyć, utyskując na niczego nierozumiejących samorządowców i urzędników.
Doktor Krzysztof Herbst, socjolog miasta, jeden z założycieli Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych, mityguje: to, że od początku naszej wolności minęło już niemal 30 lat, a my wciąż jesteśmy w lesie, nie powinno nas przerażać. Daje przykład Londynu i jego Docklands – kiedy po II wojnie port i doki, wcześniej obsługujące imperium, straciły rację bytu, a wraz z tym sens istnienia i zajęcie straciły setki tysięcy ludzi. Dziś jest to ikoniczny przykład tego, co można zrobić z obumierającą tkanką miejską, ale zanim Docklands znalazło się na tym etapie, musiało upłynąć kilka dziesięcioleci. A dzielnica przeszła kilka metamorfoz. – Ale oni zaczęli rozmawiać o tym, co zrobić z dokami w 1947 r., przy opracowywaniu planu odbudowy Londynu – zauważa Herbst. Anglicy popełnili błąd, którego i my się nie ustrzegliśmy – na początku postawili na biurowce, luksusowe mieszkania, ekskluzywne sklepy. Zwykli ludzie mieli się usunąć. Rozpętała się awantura, zaczęły protesty, kilkakrotnie zmieniano plany, dopisując do nich tanie budownictwo czy lepszą komunikację miejską. Niemniej w Docklands rewitalizacja wciąż trwa.
Trudno ją bowiem zamknąć, tak jak my to próbowaliśmy zrobić, w jednej perspektywie finansowej czy jednej kadencji władz samorządowych. Jednak z przyczyn czysto praktycznych każdą ideę, jeśli się ma ją wdrożyć w życie, trzeba uprościć, przetłumaczyć na język urzędowych dokumentów, podzielić na etapy. Zwierzchnicy oczekują rozliczeń, wszyscy rezultatów. – I często taka idea zamienia się w swoje własne przeciwieństwo – komentuje dr Herbst.
Śmiertelna galerioza
Dla niego rewitalizacyjną porażką, będącą skutkiem czysto ekonomicznego, niespołecznego myślenia o rewitalizacji jest łódzka Manufaktura. To m.in. przez nią miasto przypomina dziś ciastko z dziurką w samym centrum. Całe życie – społeczne i gospodarcze – przeniosło się na obwarzanek. Wielka, efektowna galeria handlowa nie stała się centrum miejskiego świata. Podobnie było w Poznaniu. Gdzie, jak opowiada Lech Mergler ze stowarzyszenia Prawo do Miasta, Stary Browar wyssał handel z obszaru Starego Miasta. Na ul. Św. Marcin zostały geszefty drugiej kategorii, typu „second hand prosto z Londynu”.
Galerioza, choroba śmiertelna nie tylko dla małych sklepików, lecz także drobnego rzemiosła, wydaje się tracić impet, bo ludzie coraz lepiej rozumieją, czym ona grozi, i naciskają na władze samorządowe. Na przykład w podpoznańskim Puszczykowie nie ma szans, aby taki twór wyrósł. Ale w podwarszawskim Legionowie niedawno otwarto trzeci taki obiekt, w samym centrum. Jaki będzie to miało skutek dla miasta?
Można się spodziewać, że podobny jak dla takiego – dajmy na to – Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie na obrzeżach centrum usadowiły się dwie galerie. I teraz nie ma tam życia, a ludzie z ruchów miejskich do spółki z władzami samorządowymi biedzą się, co począć z tym fantem. Nie ma jednej dobrej recepty na bardzo podobne nawet problemy. Bo każde miasto ma swoją specyfikę. W Gorzowie niemal nie ma bezrobocia, te 7 proc. to stały poziom, ale ci, co mają pracę, zarabiają bardzo mało. Więc nie stać ich nawet na godne życie, co dopiero mówić o uczestnictwie w życiu gastronomicznym czy kulturalnym. Ale nie można zachowywać się jak człowiek, który dowiedziawszy się, że dostał mu się od natury gen odpowiedzialny za otyłość, rezygnuje z diety, przestaje uprawiać sport, bo i tak to nic nie da. – Staramy się na powrót przenieść funkcje miastotwórcze do centrum – mówi Bejnar-Bejnarowicz. Najpierw uspokojenie ruchu samochodowego (będzie ciszej i bezpieczniej, ludzie przyjdą z dziećmi), jakieś małe sklepiki, żadnych dyskontów, co najwyżej zieleniak, chętnie foodtracki. Może się uda.
Bejnar-Bejnarowicz jest zwolenniczką partycypacji i konsultacji, tłumaczenia, gadania, wciągania. Żeby to nie było tylko na pokaz, trzeba mieć na to pomysł, a także dobrze przeszkolić urzędników. Dzięki temu straszący w centrum miasta „kwadrat”, czyli zdewastowany park, gdzie rządzili menele i złodzieje, udało się oddać ludziom. I u nich zdarzają się panie Ewy, którym jest za głośno, ale miasto założyło pośrednictwo wymiany mieszkań, ludzie migrują z głośnego centrum na spokojne obrzeża i na odwrót.
Ważne, żeby oddać trochę swojej wygody sąsiadom, pochylić się nad potrzebami ludzi, żeby chcieli zapuścić korzenie. Głęboko. Ale, jak przyznaje, na takie miękkie projekty jest niewiele pieniędzy. Wszystkim decydentom bardziej przypadają do gustu konkrety: tyle i tyle metrów kwadratowych wyremontowano, wybrukowano, zużyto tyle cegieł i farby. To rzeczy, którymi nie tylko można się pochwalić przed wyborcami, ale łatwo je rozliczyć i zapisać w raportach.
Miejska dżungla
Przemysław Andrzejak, prezes łódzkiej ARR, jest przekonany, że wbrew temu, co mówią niektórzy, Manufaktura jest wielkim sukcesem – komercyjnym, lecz także społecznym. Podobnie jak warszawskie Soho, czyli Mińska 25. Bo choć ostatnio pojęcie „gentryfikacja” stało się niemal wyklęte, nie wypada kalać sobie nim ust, to w zmianie funkcji pewnych części miasta nie ma niczego złego. Bo przecież te, jak organizmy, żyją, więc ulegają nieustannej przemianie. Ich tkanki – zakłady pracy, ważne budowle, centra aktywności kulturalnej – rodzą się i umierają. W łódzkim przypadku udało się zamienić tereny po fabryce Izraela Poznańskiego w gigantyczne centrum handlowe, rozrywkowe, gastronomiczne i hotelarskie. Tu są ludzie, bawią się i robią interesy, śpią i jedzą, to miejsce żyje i zarabia. A wszystko dlatego, że udało się ściągnąć prywatny kapitał (270 mln euro) i takich, którzy mieli pomysł na to, co zrobić.
Andrzejak przekonuje, że bez komercyjnego spojrzenia na rewitalizację tak naprawdę nie ma sensu jej zaczynać. Zbyt wiele pomysłów sprowadziło się do tego, że inwestor publiczny hojnym gestem wydał nie swoje pieniądze na coś, co nikomu do niczego nie było potrzebne – te wszystkie pałacyki, domy kultury i teatry, których korytarzami pomykają duchy.
Szef łódzkiej ARR jest przedstawicielem nurtu liberalnego, wychodzi z założenia, że jeśli będzie kapitał, jeśli biznes będzie zarabiał, to i ludzie się przy tym pożywią. Przykłady? Przy budowie jednego z centrów handlowych pracowała lokalna spółka. I zna przedsiębiorcę, który wykupił pewien teren pofabryczny i robi tam lofty. On wziął z lokalsów dwie osoby na ochroniarzy.
To prawda, że miejscowych nie będzie stać na zamieszkanie w nowych mieszkaniach, ale zawsze jest cena, jaką się płaci, coś za coś. – Jeśli mam o coś pretensje do tej ustawy rewitalizacyjnej, to o to, że nie idzie bardziej na rękę przedsiębiorcom w przenoszeniu ludzi z remontowanych miejsc w inne – mówi. Kolejny hamulcowy to zwykle konserwator zabytków. Ile to fajnych inicjatyw padło, bo ten się uparł, by wiernie odtwarzać każdy szczegół. – A żeby miasto mogło się rozwijać, potrzebuje nowego genu, nowych tkanek – przekonuje Andrzejak. W Anglii wychodzą z założenia, że jeśli w jakimś domu nie urodził się lord, to jest on tylko kupą starych cegieł, a nie żadnym zabytkiem. Dlatego przed olimpiadą Londyn burzono całymi połaciami i budowano od nowa. A taki Paryż? Między 1810 r. a 1870 r. zbudowano go niemal od nowa, a teraz jest stolicą świata. – Pomysł, pieniądze i odwaga – Przemysław Andrzejak wymienia czynniki niezbędne do rewitalizacyjnego sukcesu.
Czy warto wszystko, co się opłaca
Takie biznesowe podejście wydaje się rozsądne – na pierwszy rzut oka. I przy założeniu, że miasto to miejsce do zarabiania pieniędzy. Ale czy tylko? Jeśli tak, to może należałoby zlikwidować tramwaje, bo do nich się dopłaca.
„Europa potrzebuje silnych miast i regionów, w których dobrze się żyje” – to hasło przewodnie Karty lipskiej, dokumentu mówiącego o zrównoważonym rozwoju miast, uwzględniającym wszystkie jego aspekty – także społeczne i kulturowe. Doktor Herbst przyrównuje miasto do ekosystemu, nie sumy pieńków. Jest jak las opisany w „Sekretnym życiu drzew” Petera Wohllebena. Ale można je też potraktować niczym pole marchewki – siejemy, wyrywamy, sprzedajemy. My zbyt często, niebezpiecznie i ze stratą w dłuższej perspektywie zbliżamy się do tego marchewkowego pola. Niezłym przykładem, jaki podaje dr Herbst, była mobilizacja na Euro 2012. Bo co po tej imprezie zostało mieszkańcom stolicy? Stadion. A gdyby część środków przeznaczyć np. na remonty mieszkań prywatnych – choćby w postaci jakichś tanich kredytów – ludzie mogliby otworzyć działalność typu B&B (łóżko i śniadanie) i do dziś na tym zarabiać. – Ale my wolimy akcje zewnętrzne. Może i z tego powodu, że tak samo jak w boju uczymy się rewitalizacji, tak wciąż uczymy się i oswajamy nasze miasta.
Lech Mergler dowodzi, że zaczęło się to dziać dopiero po 1989 r. – Od XVII w. następowała degradacja miast. Szlachta ich nie lubiła, miała inne interesy ekonomiczne. Dopiero w XIX w. miasto wróciło, ale to zaborcy uruchomili procesy inwestycyjne. Po krótkiej chwili międzywojnia zaczął się proces eksterminacji ludności miejskiej i elit. A po wojnie zamiast miast mieliśmy przestrzeń zurbanizowaną – streszcza. Do tego jeszcze wielka migracja ze wsi, przesuwanie granic. Dopiero wnuki tych, którzy przyjechali po wojnie do Wrocławia, zaczęły się z nim identyfikować, w czym, paradoksalnie, pomogło traumatyczne wydarzenie wspólnotowe, jakim była powódź w 1997 r. – A po drodze przydarzył nam się neoliberalizm, który doprowadził do oligarchizacji przestrzeni miejskiej – kwituje i podaje przykład Poznania, gdzie w samym centrum miasta próbowano wybudować lądowisko dla śmigłowców. Pod pretekstem transportu chorych do szpitala, faktycznie po to, żeby najbogatsi mieszkańcy mogli w powietrzu przeskakiwać korki. Udało się to zablokować. Korki są przynajmniej demokratyczne.
Zrzucić się na wspólny cel
Andreas Billert, historyk sztuki i architektury, który od ponad 20 lat pracuje przy programach rewitalizacji w europejskich miast i jest legendą wśród działaczy miejskich, nie mógł być na tegorocznym kongresie, ale wystosował do jego uczestników przesłanie. Jest w nim fragment o tym, że w wyniku zaniechań władz i takiej, a nie innej polityki, miasta polskie rozpadły się na obszary gentryfikowane przez rynek i te upiększane za pieniądze unijne. A między obu tymi obszarami znalazły się setki tysięcy zdegradowanych powierzchni mieszkaniowych. „Bez uruchomienia procesów tworzenia w zdegradowanych zasobach miejskich warunków dla społecznie bogatych i żywych form życia, mieszkania i pracy, nie sposób myśleć o rozwoju nowoczesnej kultury miejskiej. Chodzi o dokonanie rehabilitacji tych wartości, które zagubiono w trakcie neoliberalnego przekształcania miasta w przedsiębiorstwo, mieszkania w towar, a ludzi w konsumentów. Do takich wartości należy zarówno państwo socjalne, jak i jego zdolność do realizacji społecznej polityki mieszkaniowej”.
To może oznaczać zarówno przeznaczenie pieniędzy publicznych na rewitalizację i remonty prywatnych czy spółdzielczych mieszkań czy domów, jak i odwrotnie – zażądanie od ich właścicieli, żeby jakąś część lokali, które nabrały wartości dzięki takim zabiegom, wrzucili do wspólnej puli. – Nie może być tak, że jedynym beneficjentem procesów rewitalizacyjnych jest właściciel zreprywatyzowanej kamienicy, który dzięki wyremontowanemu otoczeniu będzie mógł sprzedać lokale dwa razy drożej – uważa Mergler.
Że co, że pachnie socjalizmem albo nawet gorzej? Nie dalej jak 16 maja portal NDIE.pl doniósł, że władze Hamburga skonfiskowały sześć mieszkań, które stały puste od 2012 r. Miasto wynajęło powiernika, który wbrew woli właściciela, za to na jego koszt rozpoczął ich renowację. Mieszkania zostaną przyznane lokatorom wybranym przez miasto, co jest zgodne z ustawą Hamburg Housing Protection Act z 1982 r.
Nie, nie sądzę, żeby w Polsce doszło aż do takich ekscesów, ale kto wie. Wahadło wychylone w jedną stronę tym silniej odchyla się w przeciwną w kolejnym ruchu. Dobrze o tym pamiętać, podpisując zgodę na budowę kolejnej galerii handlowej.
Polskie miasta rozpadły się na obszary gentryfikowane przez rynek i te upiększane za pieniądze unijne. Chodzi o dokonanie rehabilitacji tych wartości, które zagubiono w trakcie neoliberalnego przekształcania miasta w przedsiębiorstwo, mieszkania w towar, a ludzi w konsumentów