Na wprowadzeniu dwukadencyjności od 2018 r. najbardziej ucierpiałoby PSL, tracąc 189 urzędów. PiS też ma sporo do stracenia, ale więcej do wygrania.
Polska samorządność trafia z deszczu pod rynnę – ten wniosek nasuwa się po wielu rozmowach z lokalnymi samorządowcami. Przez lata na ich barki przerzucano kolejne zadania, a pieniędzy na ich realizację wciąż brakowało.
Miarka przebrała się w 2014 r., gdy grupa samorządów z woj. lubuskiego skrzyknęła się i skierowała w tej sprawie skargę do Trybunału Konstytucyjnego (rozprawa zaplanowana jest na 28 lutego br.). Przed złożeniem skargi samorządy szacowały, że w okresie 2004–2013 straciły na zadaniach przekazanych im przez rząd ok. 10 mld zł.
Lista niedofinansowanych zadań jest długa. Samorządom ciążą sprawy związane z prowadzeniem ewidencji ludności, wydawaniem dowodów osobistych, pracą urzędów stanu cywilnego czy wydawaniem koncesji i zezwoleń. Mimo tych utyskiwań i kierowania co jakiś czas pozwów sądowych przeciwko Skarbowi Państwa te zaciskały zęby i robiły, co do nich należało.
Teraz charakter sporu na linii władza centralna – władza samorządowa wszedł na inne tory. – Wydaje się, że mniej szkodliwy był model Polski samorządnej, który na naszych oczach właśnie się kończy. Przez 26 lat kolejne rządy nie chciały zauważyć, że wykonywanie przez nas zadań musi się wiązać ze stosownymi pieniędzmi z budżetu państwa. To był istotny problem, ale przynajmniej było pole do dialogu. Teraz, gdy zmienia się tok myślenia, ten dialog się kończy. Nastawienie rządu jest teraz trochę takie, jakby cała mądrość państwa skupiła się w Warszawie. To brak zaufania nie tylko do samorządowców, lecz także obywateli – podsumowuje Marek Olszewski, przewodniczący Związku Gmin Wiejskich RP.
Działania PiS, w ramach których samorządy sukcesywnie pozbawiane są wpływu na kolejne instytucje, coraz bardziej niepokoją lokalne władze. Przy czym na różnych poziomach jest to odbierane na różny sposób. Marszałków drażni pozbawianie ich faktycznego władztwa nad wojewódzkimi funduszami ochrony środowiska czy ośrodkami doradztwa rolniczego. Powiaty zwracają uwagę na centralizację działań służb weterynaryjnych czy urzędów pracy. Z kolei gminy o ból głowy przyprawia reforma oświaty, zgodnie z którą to kuratorzy będą mieli decydujące zdanie, jak np. kształtować sieć szkół na danym terenie. Ogromne wzburzenie wywołał projekt ustawy warszawskiej, który zdaniem włodarzy istotnie wkracza w kompetencje gmin np. w zakresie planowania przestrzennego.
W różnych regionach Polski lokalni urzędnicy skrzykują się i zakładają komitety obrony samorządności, wzorowane trochę na KOD. Jak ustaliliśmy, na 16 marca planowana jest wielka demonstracja w Warszawie „w obronie polskiej samorządności”. Wszystko to jednak działania, które niekoniecznie muszą zmienić zachowania rządu.
– Brakuje nam siły przebicia – przyznaje Marek Olszewski. – Dziennikarze nie zawsze podchwytują ten temat, często spotykamy się z zarzutem, że bronimy własnych stołków. Przez te wszystkie lata popełniliśmy wielki błąd: nie przekonaliśmy dostatecznie ludzi, że mają faktycznie coś do powiedzenia. Trudno teraz się spodziewać, by wyszli na ulicę w obronie swojego wójta – przyznaje Olszewski.
W każdej wojnie, także tej między rządem a samorządem, pewne jest jedno – będą ofiary. Oczywiście w politycznym sensie. Informację o zamiarze wprowadzeniu limitu kadencji – i to jak najszybciej – Jarosław Kaczyński nie bez powodu powtarzał na spotkaniach z działaczami partii w terenie. Jeśli dwukadencyjny topór wejdzie w życie w przyszłorocznych wyborach (mimo wątpliwości wokół konstytucyjności takiego rozwiązania), trzeba będzie zapełnić 1,6 tys. wakatów – tylu dziś jest bowiem szefów miast i gmin, którzy mają za sobą co najmniej dwie kadencje. Najwięcej jest niezależnych, ale z perspektywy partyjnej sporo do stracenia ma PSL (189 członków Stronnictwa sprawuje urząd co najmniej dwie kadencje). Dla porównania największy przeciwnik PiS w Sejmie, Platforma Obywatelska, ma 54 przedstawicieli w samorządach na krześle wójta, prezydenta lub burmistrza. Nic dziwnego, że to ludowcy są najbardziej aktywni w sprzeciwie wobec działań PiS dotyczących sfery samorządowej. Zdążyli powołać zespół parlamentarny poświęcony tej tematyce i założyli komitet: Ruch Obrony Polskiej Samorządności.
Im więcej zwolnionych miejsc w gminach PiS będzie w stanie wypełnić swoimi ludźmi, tym większy polityczny uzysk z przyjętej strategii. Zwłaszcza jeśli patrzeć na samorządy jako ostatni przyczółek władzy dotychczasowego układu rządzącego PO-PSL.
– Nie bez powodu CBA wzięło na celownik znanych prezydentów miast. Nie chodzi o postawienie im zarzutów i pociągnięcie do odpowiedzialności. Chodzi o wytworzenie negatywnej atmosfery, która utrzyma się przez kolejne miesiące i zniechęci wyborców do konkretnych ludzi i do ugrupowania, z którego się wywodzą – przekonuje jeden z samorządowców.
– Dla partii Jarosława Kaczyńskiego to najlepszy moment, by wprowadzić zmiany dotyczące kadencyjności w samorządzie – uważa dr Adam Gendźwiłł z UW (szerzej o zmianach związanych z nową ordynacją wyborczą w wywiadzie z nim na kolejnej stronie).
Chodzi o to, że w tej chwili większość PiS-owskich włodarzy jest nowa, tzn. wygrali oni po raz pierwszy wybory w 2014 r. Opór materii wewnątrz partii, ale także polityczne straty związane z usuwaniem tych, którzy mają za sobą już dwie kadencje, będą niewielkie.
Gdyby czekać do następnych wyborów w 2022 r., sytuacja ulegnie zmianie – więcej osób będzie po drugiej kadencji.
Biorąc to wszystko pod uwagę, widać, że z perspektywy partii rządzącej mamy teraz absolutny „prime time” na zmiany ustrojowe.