Co piąty skontrolowany w 2014 r. przedsiębiorca niezgodnie z prawem stosował umowy cywilnoprawne zamiast tych o pracę.
Z danych Państwowej Inspekcji Pracy wynika, że takie przypadki zdarzają się coraz częściej, mimo że przecież co najmniej od kilku lat wszystkie partie polityczne – od prawej do lewej strony – deklarują walkę z takimi nadużyciami. Co więc się stało? Zdaje się, że walka ta utknęła w martwym punkcie zanim jeszcze na dobre się rozpoczęła. Na pierwszy ogień poszły zasady oskładkowania zleceń – udało się przegłosować przepisy uszczelniające system tak, aby podstawą wymiaru tych składek była co najmniej płaca minimalna. I chwała rządzącym za to, bo w końcu nie będzie można zawierać kilku kontraktów tylko po to, aby ostatecznie mniej płacić do ZUS. Kolejnym krokiem miało być oskładkowanie umów o dzieło. I tu zaczynają się schody – w przeciwieństwie do zleceń, dzieło jest umową rezultatu, a nie starannego działania. Trudniej więc utożsamiać ją z pracą, a więc i koniecznością odprowadzenia składek (wielu ekspertów wątpi, czy jest to – ze względu na charakter łączącego strony stosunku – w ogóle możliwe). Z podobnych przyczyn poziomu teoretycznych dyskusji nigdy nie przekroczyły propozycje objęcia zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych niektórymi uprawnieniami kodeksu pracy. Jak można bowiem pogodzić cywilistyczną zasadę swobody zawierania umów z obowiązkiem np. zagwarantowania zleceniobiorcy płatnego urlopu lub miesięcznego okresu wypowiedzenia? Z tego powodu przepadł pomysł objęcia osób zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych płacą minimalną (o takim rozwiązaniu wspominał minister pracy). Niepowodzeniem skończyły się też próby przyznania większych uprawnień inspekcji pracy. Odrzucono projekt zmiany przepisów, który przewidywał, że inspektor mógłby samodzielnie ustalić istnienie stosunku pracy (w praktyce nakazać zastąpienie kontraktu cywilnoprawnego umową o pracę). Takie rozwiązanie oznaczałoby bowiem przejęcie kompetencji, które są konstytucyjnie zarezerwowane wyłącznie dla sądów.