Pozapłacowe koszty pracy w Polsce są za wysokie. Należą do najwyższych w Europie. Choć od lat powtarzają to jak mantrę eksperci, instytuty badawcze, instytucje międzynarodowe, a nawet politycy, to nic się nie zmienia. Koszty nadal rosną. Tegoroczne podwyżki płacy minimalnej i składki rentowej znowu pogarszają sytuację, jednak wśród decydentów nie widać cienia refleksji.
Mało tego – w ogólnej licytacji socjalnej stoimy przed groźbą kolejnego usztywnienia rynku pracy. Domaga się tego „Solidarność”, ostatnio również szef największej partii opozycyjnej pomstował, że „połowa Polaków jest zatrudniona na umowach śmieciowych”. Spodziewam się zatem, że niektórzy chcieliby zmierzać w kierunku umów włoskich (dożywotnich), co jednak w Polsce – bez 50 proc. bezrobocia – raczej się nie uda.
Lewica ma niebywały talent językowo-propagandowy. Nazwanie legalnych w świetle prawa umów umowami „śmieciowymi” zrobiło niebywałą karierę. I to pomimo tego, że liderzy walki z „umowami śmieciowymi”, czyli środowisko Krytyki Politycznej, sami na takowe umowy zatrudniają pracowników w swojej kawiarni. Określenie „umowy śmieciowe” w zasadzie weszło już do języka potocznego i wątpię, czy komukolwiek uda się prędko je stamtąd usunąć.
Przeciwnicy umowy-zlecenia nie rozumieją, bądź nie chcą zrozumieć, że alternatywą dla niej nie jest umowa o pracę, tylko brak jakiejkolwiek umowy i jeżeli sytuacja nadal będzie się rozwijać w tym kierunku, kolejne dziesiątki, a może i setki tysięcy Polaków, będzie pracować w ogóle na szaro, na tak zwanych „umowach na gębę”.

Sytuacja gospodarcza jest taka, że firm nie stać na wysokie pozapłacowe koszty pracy. Możecie napisać sto ustaw, a obroty od tego nie wzrosną

Sytuacja gospodarcza sprawia bowiem, że firm nie stać na tak wysokie pozapłacowe koszty pracy i żadne zaklęcia panów Sierakowskiego, Dudy i innych nic tu nie zmienią. Możecie napisać sto ustaw i od tego obroty firm nie wzrosną, tak żeby były w stanie sprostać ideałom z okresu gospodarki przemysłowej z połowy XX wieku.
Świat się zmienia, gospodarka się zmienia, rynek pracy się zmienia – nie zmieniają się tylko socjaliści z ich marzeniami o świecie, który nie istnieje i nie istniał. 45 lat doświadczeń z PRL i z żałosnymi skutkami cywilizacyjnymi tych eksperymentów nic nie znaczy wobec księżycowych żądań liderów lewicy i związków zawodowych. Podobnie jak owe 45 lat doświadczeń nic nie znaczą dla Jana Krzysztofa Bieleckiego, Pawła Szałamachy i Janusza Palikota, którzy mimo że z wrogich obozów politycznych, zgodnie nawołują do budowy przez państwo „narodowych czempionów”. Nie wspominając oczywiście, co z licznymi zastępami „narodowych czempionów” w 1989 roku się stało.
Praca etatowa jest w zaniku. Rynek pracy coraz bardziej się szatkuje na coraz węższe specjalności – do tego stopnia, że nawet korporacje nie są w stanie zatrudniać bardzo wąskich specjalistów, bo to zwyczajnie nie ma sensu. Pojawia się mnóstwo nowych zawodów, których 10 lat temu w ogóle nie było, i trend ten będzie się pogłębiał. Współczesne przedsiębiorstwo – szczególnie małe i średnie, a takich jest 99,8 proc. – działa bardziej jako sieć niż zwarta struktura. Widzi to każdy, komu ideologia nie przeszkadza patrzeć na oczywiste fakty.
Ale to oczywiście nic nie znaczy dla sił postępu. Bardzo się boję najbliższej walki o władzę. Obawiam się, że skutki eksperymentów socjalistyczno-etatystycznych będą leczone jeszcze większymi eksperymentami z tego samego arsenału, jak to obecnie widzimy we Francji. Obawiam się, że tego typu argumenty mogą trafić na podatny grunt również w Polsce.
Polacy bowiem, o ile zachowują rozsądek, jeśli chodzi o własne gospodarstwo domowe, to nieco go tracą, jeśli chodzi o gospodarstwo krajowe. Ponadto mamy tu do czynienia z bardzo silnym psychologicznym elementem wyparcia ze świadomości nieprzyjemnych faktów. Właściwie nikt nie chce słuchać informacji, że emerytury są mocno wątpliwe i w ogóle nie wiadomo, czy będą, podobnie jak tego, że dożywotnie umowy o pracę w stylu włoskim należą do przeszłości, która prędko nie wróci.