W spokojnych czasach brak ingerencji MEN w bieżące działania szkół to ulga. Teraz to przerzucanie odpowiedzialności.
Dziennik Gazeta Prawna
Już po weekendzie dzieci z klas 1–3 mogą wrócić do szkół. Na konsultacje z nauczycielami będą mogli przyjść też przygotowujący się do testu ósmoklasiści oraz absolwenci, którzy zaraz przystępują do matury. Uczniowie zjawią się w placówkach po raz pierwszy od połowy marca, kiedy to zamknięto je z uwagi na rozkręcającą się w Polsce epidemię koronawirusa. Nowe wytyczne ministerstwa to jednak nie powrót do normalności, lecz raczej kolejna rewolucja w systemie, który i tak jest sparaliżowany.

Przechowanie, nie nauczanie

Szkoły zostaną otwarte dla najmłodszych, żeby rodzice mogli wrócić do pracy. Dzieci porozsadzane będą co 1,5 m w pojedynczych ławkach, nie więcej niż 12 w sali (a i to tylko, jeśli na jedną osobę będą przypadały 4 mkw. powierzchni). Pomiar temperatury i dezynfekcja rąk przy wejściu do budynku. Zakaz pożyczania sobie linijki czy długopisu, przynoszenia niepotrzebnych rzeczy (np. pluszaków), wychodzenia z uczniami do parku – tak będzie wyglądać „nowa normalność” w podstawówkach. Dyrektorzy w całej Polsce dostali 11 dni na to, by przygotować swoje placówki do sanitarnej rewolucji. W szkołach trwa więc gorączkowe przesuwanie mebli, wyłączanie źródełek z bieżącą wodą, chowanie zabawek „których nie można skutecznie umyć, uprać lub dezynfekować” i szykowanie izolatek dla uczniów i nauczycieli podejrzanych o zakażenie koronawirusem.
A to dopiero początek kaskady problemów, które czekają szkoły od poniedziałku. W salach ponownie zasiądą tylko ci uczniowie, których rodzice wyrażą na to zgodę.
„Utrzymujemy […] obowiązek realizowania podstawy programowej zarówno dla uczniów, których rodzice i opiekunowie zdecydują się na posłanie swoich dzieci do szkół, jak i dla uczniów pozostających w domach” – pisze w wytycznych resort edukacji. W praktyce oznacza to podwójną, jeśli nie potrójną robotę. Po pierwsze jakiś nauczyciel – domyślnie wychowawca – będzie prowadzić stacjonarnie zajęcia z klasą. Po drugie inny pedagog (tu jest sugestia, by był to ktoś nauczający starsze klasy) będzie musiał zajmować się świetlicą. Po trzecie wszyscy nadal będą zobowiązani prowadzić e-nauczanie dla dzieci, które zostały w domach. Aha, żeby nie było zbyt łatwo, to ci zesłani do świetlicy będą musieli znaleźć czas również dla ósmoklasistów, którzy przyjdą na konsultacje przed testem.
– Przeciętna szkoła może przyjąć połowę dzieci, które do niej uczęszczają. Co, jeśli przyjdzie uczeń ponad normę powierzchni? Mamy go odesłać do domu? – pyta Marek Pleśniar, dyrektor szkoły i szef biura Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty. – Dyrektorzy zamieszkali w szkołach, próbując to poskładać. Produkują papiery, informacje, potwierdzenia, organizują całą sferę higieniczną. Nie zajmuje ich teraz to, co najważniejsze, czyli losy uczniów, stan kształcenia czy nadzór nad nauczycielami. Wszystko kręci się wokół tego, jak uczniowie mają się bezpiecznie pojawić w szkole. Uważam, że ten ogromny wysiłek jest niepotrzebny, nie przyniesie żadnego pożytku dla procesu dydaktycznego. Może trzeba uznać, że wreszcie się wydało: szkoła nie służy do nauczania, ale do przechowywania dzieci – załamuje ręce.

Bez przywództwa

Dyrektorzy mają do resortu edukacji pretensje, że wszystko zrzuca na ich barki. I choć w spokojnych czasach brak ingerencji w bieżące działania to pozytyw, obecnie polityka ministerstwa raczej zaburza to, co szkołom udało się wypracować.
– Powrót dzieci w takiej formie to zła decyzja, rok szkolny powinniśmy dokończyć tak, jak pracujemy do tej pory. Zdalną edukację trenowaliśmy dwa miesiące, to się już mniej więcej dotarło, jakoś się kręci. Gdyby dyrektorzy mieli czas w wakacje, mogliby ze spokojem przygotować nowy semestr, byłoby też wiadomo więcej o rozwoju pandemii. A tak trzeba jednocześnie myśleć o dzieciach, które są w szkole i poza nią, przygotować egzaminy, układać grafiki – mówi Pleśniar.
Zarządzający placówkami narzekają też, że brakuje minimum przewidywalności. Do dziś nie wiemy, kiedy wszyscy uczniowie wrócą do szkół. Co gorsza, sprzeczne informacje podaje samo kierownictwo MEN. Tydzień temu doszło do kuriozalnej sytuacji, w której wiceminister Maciej Kopeć (odpowiedzialny m.in. za wdrażanie reformy oświaty) powiedział w wywiadzie dla „Wirtualnej Polski”, że MEN wyda rozporządzenie, które ograniczy funkcjonowanie szkół do końca roku szkolnego. Informację tę zdementowała druga wiceszefowa tego samego resortu – Marzena Machałek, a za nią rzecznik rządu. – W rozporządzeniu, nad którym pracujemy, rzeczywiście zawieszamy klasyczne zajęcia dydaktyczne do końca roku szkolnego, ale to nie oznacza, że dzieci nie wrócą już do szkół. Takiej decyzji nie ma – mówił Piotr Mueller w rozmowie z tvn24.pl Na razie mówi się o 7 czerwca, ale przedstawiciele środowisk oświatowych bardziej wierzą w perspektywę zdalnego końca roku. W czerwcu pracę szkół i tak trzeba by przerywać – a to na Boże Ciało, a to z powodu egzaminów ósmoklasisty i matur.
Brak jasnego stanowiska było zresztą widać od początku pandemii. Politycy zwlekali do ostatniej chwili nawet z podjęciem tak istotnych decyzji, jak terminarz egzaminów zewnętrznych. Ich harmonogram został opublikowany przez Centralną Komisję Egzaminacyjną dopiero pod koniec kwietnia, na kilkanaście dni przed pierwotnym terminem testu dla ósmych klas. Tymczasem Związek Nauczycielstwa Polskiego i społecznicy z ponad 20 organizacji zajmujących się szkołą już trzy tygodnie wcześniej domagali się odwołania testów ze względu na bezpieczeństwo uczniów. W tym samym czasie gotowe scenariusze wykładały na stół inne kraje – np. Francuzi pierwszy raz od czasów Napoleona odwołali swój „bac” (maturę), a Chińczycy przesunęli „gaokao” o miesiąc, na lipiec. Czesi, Słowacy i Włosi postawili natomiast na rozwiązania wariantowe – scenariusze dostosowane do szybszego lub wolniejszego wygasania epidemii.
Może i dobrze, że egzaminy zewnętrzne jednak się u nas odbędą. Poza ujętą w rozporządzeniu MEN podstawą programową to chyba ostatni naprawdę sprawnie działający zwornik systemu edukacji. Doktor Marcin Smolik, dyrektor CKE, za każdym razem uspokaja, że testy są przygotowane i wydrukowane, czekają tylko na rozesłanie do szkół, a zarządzana przez niego instytucja przygotowała jasne i spójne dla wszystkich placówek wytyczne co do sposobu przeprowadzenia egzaminów. Są więc plany sal egzaminacyjnych, obostrzenia dotyczące noszenia maseczek, a nawet pożyczania sobie długopisów i ekierek przez uczniów.

Ucierpieli najsłabsi

Dwa miesiące zdalnego nauczania pokazały, że brak wyraźnie zaznaczonych standardów i przywództwa ze strony MEN odbija się na najsłabszych uczniach. Bo to w zasadzie dla nich zbudowany jest nasz system edukacji – ci, którzy mają za sobą wysoki kapitał kulturowy i społeczny rodziców, wychodzą na zdalnej nauce nawet nieco lepiej, niż uczęszczając do szkoły. Tymczasem sytuacja w polskich placówkach jest skrajnie różna – jedni niemal od początku mają lekcje online. Inni pozostali w tyle, ale w końcu także złapali wirtualny kontakt. Jeszcze inni ograniczyli się do wysyłania zadań.
Prawdziwym testem nierówności będą zapewne wyniki matur i sprawdzianów ósmoklasisty. Zobaczymy w nich, jakie wyniki osiągają różne kategorie uczniów. Hipotezy można już jednak stawiać. Z analizy ekspertów z Banku Światowego wynika, że niespodziewane wstrząsy – takie jak kryzys finansowy czy powodzie – negatywnie wpływają na osiągnięcia uczniów. „Zamożniejsze rodziny żyją w komfortowych warunkach, mają dobre połączenie internetowe, mogą zatrudnić korepetytora i lepiej poradzić sobie z nauką w domu dzięki wykształceniu rodziców. Biedne, zwłaszcza bardzo biedne, nie mają odpowiednich warunków w domu, szybkiego internetu i gadżetów elektronicznych, a także pieniędzy na prywatne lekcje. W dolnej części rozkładu dochodów może również nastąpić gwałtowny wzrost ubóstwa z powodu braku możliwości pracy lub bezrobocia. W tym scenariuszu bogaci pójdą naprzód, a biedni pozostaną w tyle” – czytamy.
Już dziś widać, że szkoła przestała także pełnić funkcję integracyjną i ochronną dla tych, którzy najbardziej jej potrzebowali – dzieci z rodzin przemocowych, imigranckich, wykluczonych. Jak szacują społecznicy związani z oświatą, z kilkoma tysiącami dzieci w Polsce kontakt urwał się w połowie marca i od tej pory nie realizują one obowiązku szkolnego. Minister edukacji narodowej, choć wielokrotnie pytany przez dziennikarzy o skalę problemu, nigdy jej nie określił. Prawdopodobnie resort jej po prostu nie zbadał. O pilną interwencję w tej sprawie poprosił rzecznik praw obywatelskich. Adam Bodnar chciałby wprowadzenia rozwiązań, które mogłyby zapobiec wykluczeniu uczniów z systemu oświaty w czasie epidemii oraz dałyby szkołom skuteczne narzędzia do reagowania w sytuacji, kiedy istnieje podejrzenie zagrożenia dobra dziecka. Na razie brak odpowiedzi.

Siła w siłaczkach

Czy MEN mogło przeciwdziałać takim nierównościom? – Można było zamiast otwierać szkoły dla kolejnych grup uczniów postawić na indywidualne konsultacje. Więcej wysiłku zainwestowane w takie działania przyniosłoby na pewno lepsze efekty – uważa Pleśniar.
Jest jednak, jak jest, a nawet spotkania w obecnej formie budzą wątpliwości. Nauczyciele mają je organizować dla maturzystów, ale formalnie nie są oni już przecież uczniami. Minister Dariusz Piontkowski przyznał, że liczy tu na dobrą wolę pedagogów.
– Ja sam pamiętam ze swojej ponad 20-letniej praktyki, kiedy pracowałem w szkole średniej, że praktycznie wszyscy nauczyciele prowadzili konsultacje z dawnymi uczniami. Wychodziliśmy z założenia, że uczeń, absolwent jest z nami związany przez kilka lat i trudno go tuż przed egzaminem zostawić samemu sobie – stwierdził podczas konferencji prasowej.
Nauczyciele zapewne dobrą wolę wykażą, ale trudno tu mówić o systemowych działaniach. Zwłaszcza że powrotu do szkół boją się także oni, nie tylko uczniowie i ich rodzice. W kraju wciąż panuje epidemia, a Ministerstwo Zdrowia podaje niepokojąco wysokie liczby zakażeń i zgonów. Samorządowcy nie na żarty obawiają się, że otwarcie placówek będzie się wiązać z przyrostem zachorowań, zwłaszcza po tym, jak Łódź na próbę przetestowała pracowników swoich przedszkoli. Okazało się, że u 14 proc. wykryto obecność przeciwciał na koronawirusa. Choć żąda tego Unia Metropolii Polskich, ministerstwo nie zamierza jednak masowo badać nauczycieli przed powrotem do pracy czy wejściem w skład komisji egzaminacyjnych. Minister Piontkowski napisał na Twitterze, że zagrożenie epidemiczne w trakcie matury 2020 „jest mniejsze, niż np. podczas zakupów w sklepie, gdzie klienci często mijają się w bardzo bliskiej odległości od siebie”.
Wszystkie te problemy byłyby mniej dotkliwe, gdyby polska szkoła była w dobrej kondycji przed epidemią. Tymczasem właśnie skończyła wygrzebywanie się ze zmian organizacyjnych spowodowanych reformą Anny Zalewskiej, czyli likwidacją gimnazjów. Po raz pierwszy podstawówki skończyli ósmoklasiści, do szkół średnich rekrutowali się na raz z kolegami po ostatnim roczniku gimnazjum. W ubiegłym roku przez trzy tygodnie nie było lekcji, bo nauczyciele w proteście wobec zmian i domagając się wyższych wynagrodzeń, podjęli strajk, który okazał się największą taką akcją w oświacie w ostatnich trzech dekadach.
Szkolny okręt wypłynął więc na epidemiczne wody w złym stanie technicznym, z niskim morale załogi i schowanym na mostku kapitanem, który od czasu do czasu wychyla się, by rzucić jakąś niezbyt precyzyjną komendę. Przez luki już płynie woda, ale póki załoga będzie wylewać ją wiadrami, łajba jeszcze jakiś czas będzie unosiła się na powierzchni. Jak długo?