Formalnie kwestię nietykalności dyplomatów uregulowano dopiero w XX w. Geneza immunitetu dyplomatycznego sięga jednak wieku XVI, pewnego włoskiego imigranta i królowej Elżbiety I.

D o XIX w. na „prawo narodów” (łac. ius gentium) składały się dwa komponenty: bilateralne traktaty oraz powszechnie akceptowane zwyczaje. Do tych ostatnich zaliczano zasadę nietykalności posłów i ambasadorów. Już w starożytności wysłannikom obcych państw przyznawano szczególny status. Sancti habeantur legati (posłowie są jak święci) – mawiali Rzymianie. Niemniej jednak dla doktryny klasycznego prawa międzynarodowego najważniejsze okazały się poglądy oksfordzkiego profesora prawa rzymskiego Alberica Gentiliego. Włoch zabrał głos w związku ze sprawą, która zelektryzowała opinię publiczną XVI-wiecznej Anglii, i zdołał przeforsować swój punkt widzenia.

Życiorys paradoksalny

Gdyby poproszono Gentiliego, by jednym słowem spróbował opisać swoje barwne życie, mógłby posłużyć się włoskim przymiotnikiem „paradossale”. Kochał barokową ornamentykę, ale jako protestant nie czuł więzi z Rzymem papieży. Był Włochem z krwi i kości, ale italskie słońce nolens volens zamienił na angielską mgłę. Specjalizował się w prawie rzymskim, ale historia zapamiętała go jako jednego z ojców prawa międzynarodowego.
Zacznijmy jednak od początku. Na świat Gentili przyszedł w roku 1552 w San Ginesio. W wieku 20 lat uzyskał tytuł doktora praw na uniwersytecie w Perugii, po czym objął stanowisko sędziego w Ascoli. Niedługo potem powrócił w rodzinne strony, gdzie w roku 1575 rozpoczął praktykę adwokacką. Cztery lata później świat rodziny Gentilich rozpadł się na kawałki – Święta Inkwizycja rozpoczęła przeciw niej śledztwo. Mężczyznom zarzucono przynależność do heretyckiej sekty, a także udział w spotkaniach podważających znaczenie i autorytet Kościoła. Oskarżenie dosięgło również Alberica.
Gentili przewidywał, jaki będzie koniec postępowania, i nie zamierzał spokojnie nań czekać. Przed końcem procesu opuścił Włochy. Przewidywania okazały się trafne. W roku 1581 zaocznie skazano go na dożywocie, a rodzinny majątek skonfiskowano. On w tym czasie znajdował się już w podróży po Europie, ale nie było mu łatwo znaleźć nowy dom. Gdziekolwiek zatrzymywał się na dłużej, tam dosięgały go skutki papieskiej klątwy. Bezpieczne schronienie dała mu dopiero Anglia, która za czasów Henryka VIII zerwała z duchowym zwierzchnictwem papieża. Gospodarze dostrzegli i docenili intelektualny potencjał przybysza. W Oksfordzie oddano mu katedrę prawa rzymskiego, a na dworze chętnie powierzano ważne funkcje administracyjne.

Spisek

Utrata Anglii okazała się dla Kościoła bolesnym ciosem. Papież nie zamierzał jednak pozostawić spraw własnemu biegowi. Zadanie poskromienia zbuntowanych heretyków powierzył rządzonej przez fanatycznego króla Hiszpanii Filipa II. Wesprzeć miała ją w tym nie tak już pobożna, ale wciąż uznająca zwierzchnictwo Rzymu Francja. Na kontynencie po cichu rozpoczęto przygotowania do nowej krucjaty.
Dwór angielski stał się w tym czasie teatrem niezliczonych intryg orazspisków wymierzonych w królową Elżbietę I. Do najaktywniejszych wichrzycieli siejących ferment oraz podburzających do buntu należał hiszpański ambasador Bernardino de Mendoza. Poza ludźmi dworu oraz rodzimymi protestantami królowa mogła liczyć na „uchodźców” z dyplomami uniwersyteckimi w kieszeniach. Ludzie ci byli świadomi, że w razie klęski Anglii nie będą już mieli dokąd uciekać, a jej ponowne przyłączenie do Kościoła oznaczało dla nich stos.
Frakcja katolicka z rozmachem przystąpiła do dzieła. Powołano rozgałęzione sprzysiężenie, w którym prym wiedli szkoccy jezuici, hiszpański ambasador oraz internowana szkocka królowa Maria Stuart. W roli łącznika występował młody angielski katolik Francis Throckmorton. Plan był prosty. Francja i Hiszpania miały zbrojnie najechać Anglię, uwolnić Marię i oddać jej Wyspy w panowanie. Równolegle zwolennicy papieża zamierzali uderzyć od wewnątrz. Konspiratorzy liczyli na to, że śmierć królowej w zamachu pozwoliłaby osłabić, a może nawet i złamać opór sił angielskich na polu bitwy.
Wątpiący znajdowali pokrzepienie w słowach ambasadora de Mendozy, który poza pieniędzmi i zaszczytami obiecywał im życie wieczne. „Bóg nie brzydzi się krwią heretyczki” – zapewniał niezdecydowanych. Wszak kobieta, która odstąpiła od Kościoła, to już nie kobieta, lecz „monstrum”, które należy unicestwić dla chwały Bożej oraz dobra dusz ludu Anglii... Hiszpan argumentował, że zabicie Elżbiety nie jest grzechem, lecz zasługą. Za tak piękny i pożyteczny czyn sprawca miał zostać sowicie wynagrodzony w życiu doczesnym i wiecznym.

Pojedynek idei

W roku 1582 królewski sekretarz oraz nieformalny zwierzchnik sił specjalnych Francis Walsingham zdemaskował sprzysiężenie. Pojmany i poddany straszliwym torturom Throckmorton wydał swoich wspólników oraz ich popleczników. Aparat państwowy odpowiedział szybko i bezlitośnie. Angielskie elity zostały przetrzebione. Wielu spiskowców stracono, a ich dobra skonfiskowano. Na „liście śmierci” początkowo znajdował się również ambasador de Mendoza. Walsingham szczególnie łaknął jego krwi, ale został powstrzymany. Udało się tego dokonać włoskiemu imigrantowi Gentiliemu.
Swe poglądy profesor prawa rzymskiego wyłuszczył w opiniotwórczym dziele zatytułowanym „De legationibus” (O poselstwach). Czytamy w nim: „Fakt, że misja ambasadorów jest misją pokojową, pozwala oczekiwać, że oni sami też będą postępowali pokojowo”. Zaraz jednak autor dodaje: „Istnieją też pewni ambasadorowie, którzy naprawdę są wysłani w celu szpiegowania, a dla swego całkowitego bezpieczeństwa wykorzystują ochronę, jaką daje im ten święty tytuł”. Zdaniem Gentiliego nawet oni nie mogą być jednak skazywani na śmierć. Na wzmocnienie tego stanowiska przytoczono niezliczone przykłady wspaniałomyślności starożytnych władców.
Gentili nie był ślepo zapatrzony w starożytność. Towarzyszyła mu chłodna kalkulacja polityczna. Jako uchodźca i wyjęty spod prawa heretyk nie miał też powodów, by pałać sympatią do fanatycznego Hiszpana. De Mendoza uosabiał dla niego wszystko, przez co z żalem opuścił ukochaną Italię. Pomysł Walshinghama uważał jednak za szaleństwo. Zabicie ambasadora obcego państwa miałoby ogromne i trudne do przewidzenia konsekwencje. Bez wątpienia zostałoby potraktowane jako casus belli przez Francję i Hiszpanię. Do wojny zaś Anglia nie była jeszcze gotowa.
Walshingham początkowo nie okazywał skłonności do ustępstw. Jako pilny uczeń szkoły Machiavellego z uporem powtarzał, że „książę nie powinien bać się uderzyć”. Królowa wybrała rozwiązanie pośrednie. Dokonała spustoszenia wśród własnych poddanych, ale w sprawie ambasadora posłuchała Gentiliego. Bernardino de Mendoza został wydalony z Anglii w niesławie.

Podsumowanie

Nadzieje na rekonkwistę Anglii pogrzebała klęska Wielkiej Armady, którą flota brytyjska rozgromiła w 1588 r. U schyłku XVI w. Anglia stała się niekwestionowaną potęgą morską, a przez to również podmiotem dyktującym trendy na gruncie prawa międzynarodowego. Casus ambasadora de Mendozy ze względu na swą wyrazistość posłużył tymczasem jako wzorzec i jednocześnie argument uzasadniający bezwzględną ochronę przedstawicieli dyplomatycznych obcych państw. Suplementem do niego stały się uwagi Alberica Gentiliego z dzieła „De legationibus”.
Odtąd nikt nie miał wątpliwości, że szczególnego statusu nie mogło pozbawić ambasadorów nawet ich niegodziwe zachowanie wobec kraju goszczącego. Formalnie kwestię nietykalności dyplomatów uregulowano dopiero w Konwencji wiedeńskiej o stosunkach konsularnych z roku 1963 oraz w Konwencji wiedeńskiej o stosunkach dyplomatycznych z roku 1964. Wcześniej wszystkim wystarczał zwyczaj, do którego utrwalenia walnie przyczynił się szlachetny gest Elżbiety I. Królowa zdobyła powszechny podziw jako ta, która zdołała powściągnąć mścicielski instynkt i posłuchała rozsądnej rady włoskiego profesora. ©℗