Schizofreniczny najemnik Deadpool, który z taką samą regularnością pakuje komuś kulkę, co przebija czwartą ścianę oddzielającą go od czytelnika, z kart komiksów trafia wreszcie na konsole i komputery.

Świat kocha Deadpoola – to fakt. Aż chciałoby się powiedzieć, że nigdy wcześniej w komiksach nie było kogoś takiego jak on, ale to nie do końca prawda. Jeśli prześledzić genezę jednej z najpopularniejszych dziś postaci wydawnictwa Marvel Comics, staje się jasne, iż narodziła się ona jako świadoma kalka antybohatera z konkurencyjnego DC, niejakiego Deathstroke’a. Narysowany na początku lat 90. ubiegłego wieku przez Roba Liefelda, scenarzyście Fabianowi Niciezie momentalnie skojarzył się właśnie z przewijającym się przez komiksy DC zamaskowanym najemnikiem Slade’em Wilsonem. Uznał więc, że wybornym żartem będzie ochrzczenie nowo stworzonej postaci imieniem... Wade Wilson. Deadpool szybko doczekał się własnej miniserii, a po kilku latach – regularnego cyklu. I wówczas zaczęła się prawdziwa metakomiksowa jazda, zaś żart Liefelda i Niciezy rozrósł się do rozmiarów małego fenomenu.

Deadpoolowi z czasem dopisano stosowną biografię – cierpiący z powodu wyniszczającego go raka, zgodził się poddać podobnym eksperymentom genetycznym, co związany z drużyną X-Men mutant Wolverine, zyskując tym samym umiejętność szybkiej regeneracji odniesionych ran. Nie wyszedł jednak z laboratoryjnych doświadczeń bez szwanku. Efektem ubocznym procesu były uszkodzenie tkanki skórnej, co spowodowało straszliwe deformacje, oraz, co zdaje się istotniejsze, nieodwracalne zmiany w komórkach mózgowych. Historia ta na pierwszy rzut oka wygląda na prawdziwie mroczną, lecz kolejnym scenarzystom serii posłużyła za punkt wyjścia do festiwalu niczym nieskrępowanych, parodystycznych żartów z superbohaterskiej konwencji. Deadpool zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że jest bohaterem komiksu i chętnie wdaje się w ożywione dyskusje z dymkami narracyjnymi, zwraca bezpośrednio do czytelnika i ma w nosie hołdowanie schematom. Od niedawna rozwala też od środka świat gier wideo.

Na półki trafiła adekwatnie zatytułowana gra „Deadpool”, w której zamyka się cała esencja tego, co świadczy o wyjątkowości Wade’a Wilsona. Już początek nie pozostawia złudzeń, że mamy do czynienia z tym samym Deadpoolem, którego znamy z komiksów, nad czym osobiście czuwał scenarzysta Daniel Way, autor wielu znakomitych historii z pyskatym najemnikiem. Wilson w prologu zmusza deweloperów do stworzenia gry, której mógłby być bohaterem. Nie jest jednak usatysfakcjonowany rozpisaną dla niego fabułą, więc improwizuje. I wówczas wkraczamy my. To, co dzieje się od tej pory na ekranie, znakomicie oddaje hasło reklamowe: „Bum! Laski! Zniszczenie!”. Ni mniej, ni więcej.

„Deadpool” to naparzanka, która zadowoli miłośników oldskulowych bijatyk i strzelanin. Do dyspozycji oddano graczowi parę rodzajów broni białej i palnej, za pomocą których eliminujemy nadciągające hordy przeciwników. Niby nic nowego, niby już było, a jednak wciąga – właśnie za sprawą nietuzinkowego bohatera. Deadpool dekonstruuje kolejne medium, puka w ekran, pytając, czy są z nami jakieś fajne dziewczyny, śmieje się z niekiedy bzdurnej fabuły, zarzucając producentom, że nie mieli funduszy na zatrudnienie lepszych oprychów, nic sobie nie robi z konwencji i w którymś momencie gra przemienia się nawet w 8-bitową platformówkę. Jest to przebieżka stosunkowo krótka – da się „Deadpoola” ukończyć w kilka godzin – acz intensywna i dla miłośników Wade’a Wilsona z pewnością okaże się nie mniej satysfakcjonująca niż komiksy Waya. Zaś ci, którzy o rzucającym niewybrednymi żartami najemniku nigdy wcześniej nie słyszeli, niech zakryją uszy, bo będzie głośno.