Jeśli nie biznes, to politycy coraz częściej chcą wpływać na to, co w prasie, internecie, radiu i telewizji. W zjednoczonej Europie nowy ład medialny kształtuje się wśród niepokojów i napięć.
Przyglądając się dyskusji o redefinicji polskiego systemu medialnego, warto mieć na oku to, co dzieje się u naszych bliższych i dalszych sąsiadów. Gdy u nas padają hasła repolonizacji czy dekoncentracji, z czeskiego rynku mediów wycofuje się ostatni duży zagraniczny gracz. Zarazem Czesi badają możliwości inwazji na media francuskie.

Nieustraszony

– Ja niczego się nie boję – deklarował w rozmowie z DGP premier Czech Andrej Babiš, pytany o to, czy nie martwi go perspektywa monopolizacji czeskiego rynku medialnego. Babiš komentował w ten sposób informacje o tym, iż kontrolowana przez niego do niedawna spółka Mafra przejmuje portfolio czasopism należących do niemieckiego potentata medialnego Bauer Media. I to nie tylko w Czechach, lecz także na Słowacji. W ten sposób holding stworzony przez najważniejszego czeskiego polityka dotrze do nowego odbiorcy: czytelniczek kolorowych i luksusowych magazynów („Claudia”, „Cosmopolitan”, „Esquire”, „Harper’s Bazaar”, „TV14”, „TV Max”, „Tina”, „Chwila dla Ciebie” czy „Top Gear” – składają się one w sumie na pulę 43 mln egzemplarzy, które miesięcznie czyta 3,4 mln osób w tym dziesięciomilionowym kraju). Zdaniem Babiša przedstawianie tej sytuacji jako zagrożenia dla demokracji jest elementem narracji wrogo do niego nastawionych dziennikarzy – bo przecież, jak tłumaczył, „wolność istnieje”, „przecież są media społecznościowe”.
Grupa mediowa Mafra co prawda już nie należy do Babiša – prowadzi ją jego fundusz powierniczy, co ma (zdaniem byłego właściciela) być dla dziennikarzy gwarancją niezależności. Tymczasem to właśnie zagrożenia niezależności obawia się część ekspertów. Nic dziwnego, Czesi mają już na koncie takie doświadczenia. Kiedy Babiš w 2013 r. kupił poprzez swój koncern Agrofert grupę mediową Mafra, wydającą poważne tytuły prasowe (m.in. największy czeski dziennik „Lidove Noviny”), a także kilka stacji radiowych, wielu komentatorów podkreślało, że ma to być jedno z narzędzi mających pomóc mu w zrobieniu kariery politycznej. I faktycznie, opinię publiczną szybko zelektryzowały wieści o tym, jak Babiš we własnej osobie, wściekły na dziennikarzy za brak relacji z konferencji prasowej jego partii politycznej ANO, dzwonił do reporterów z pretensjami. I choć mitygował się, że nie powinien, to jednak w wywiadzie radiowym kilka tygodni później żalił się, że nie zdarzyło mu się – do czasu „Lidovych Novin” – kupić żadnej firmy, w której by go ignorowano. Kilka miesięcy później partia ANO z sukcesem dostała się do czeskiej izby poselskiej, Babiš zaś niebawem został wicepremierem i ministrem finansów.
c. Ostatecznie w 2016 r. czeski parlament przyjął ustawę o konflikcie interesów. W jej myśl członkowie rządu nie mogą już być właścicielami mediów, a należące do nich przedsiębiorstwa wszelkich branż nie mogą ubiegać się o dotacje państwowe czy realizować zamówień publicznych (tzw. Lex Babiš). Dlatego właśnie Babiš oddał prowadzenie Mafry w ręce funduszu powierniczego. Tylko że zdaniem obserwatorów to pic na wodę. Jasne jest, że to czysta formalność – firma została oddana rodzinie i współpracownikom holdingu Agrofert razem z wydawnictwem. W sierpniu br. międzynarodowa organizacja Transparency International złożyła doniesienie – że (jak wynikało ze słowackich rejestrów działalności firm, w Czechach są one utajnione) tak naprawdę wśród osób kontrolujących działalność spółki Agrofert nadal wymienia się czeskiego premiera. Według niej Andrej Babiš założył fundusze powiernicze, które teraz zarządzają jego majątkiem, ale pozostaje ich rzeczywistym beneficjentem.

Kropla, która przelała czarę goryczy

Przy czym obawy budzi już nie tyle to, kto czerpie zyski z tej działalności, ale kto nią kieruje. Ostatni skandal „z uchodźcami w tle” wskazuje, że na działalność grupy mediowej premier może wpływać w sposób istotny.
Kilka tygodni temu wybuchła tzw. afera sierotki. Zaczęło się od tego, że szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker przekonywał, że kraje unijne, które się sprzeciwiają „kwotom”, mogłyby chociaż przyjąć sieroty z Syrii. Andrej Babiš argumentował w wywiadach, że to bezsensowny pomysł. Jednak potem wydarzyło się coś, co zdaniem dziennikarzy było przekroczeniem granic etyki, i to nawet nie ze strony premiera, a raczej szefostwa „Lidovych Novin”. – Na stronie internetowej czeskich „Lidovek” pod koniec września ukazał się artykuł rzekomej doktor Tatiany Horákovej, szefowej pozarządowej organizacji mającej zajmować się pomocą humanitarną w regionach konfliktów zbrojnych. Horáková broniła stanowiska Babiša. – Zapytałam redaktora naczelnego, skąd ma ten artykuł. Powiedział mi wprost, że dostał go od ludzi Babiša – opowiadała później w mediach Petra Prochazkova, znana czeska reporterka, która w związku z tym wydarzeniem odeszła z gazety po 25 latach pracy. Materiał ukazał się na dwa dni przed kluczowym spotkaniem premiera z europosłami dotyczącym kwestii wyjaśnienia przyjęcia dzieci. Oprócz Prochazkovej z gazety odeszła jeszcze czwórka dziennikarzy.
Tekst przesłany przez premiera okazał się fake newsem – o jego tajemniczej autorce nie ma żadnych oficjalnych wiadomości, podobnie jak o działalności organizacji. Redaktor naczelny „Lidovych Novin” István Léko tłumaczył, że gdy tylko dowiedział się, iż artykuł mógł być nierzetelny, zdjął go ze strony. Czytelników przeproszono za błąd.
Léko zapewniał, że ani on, ani jego redakcja nie pracowała pod politycznym naciskiem. Jednak zdaniem odchodzących dziennikarzy to nieprawda. – Takie wpadki jak opublikowanie niesprawdzonego tekstu mogą się zdarzyć. Jednak w tym przypadku istotniejsze było to, w jaki sposób ten tekst w ogóle trafił do gazety i w jakich okolicznościach. Uważam, że to oszustwo względem czytelników i ja w tym brać udziału nie mogę – podkreślała w wywiadach Prochazkova. Reszta dziennikarzy dodawała, że ta sytuacja była zaledwie kroplą, która przelała czarę goryczy. Ich zdaniem kierownictwo redakcji od dawna ulega naciskom politycznym.

Lokowanie produktu

Johana Hovorkova z dziennika „Forum24” przekonuje, że dla Bauer Media sprzedaż portfolio jest dyktowana powodami ekonomicznymi. Jednak już motywacja kupującego – czyli Mafry, a co za tym idzie – Babiša – jest inna. – Po pierwsze w nowym portfolio znajdą się gazety bulwarowe, a to najlepsze medium, przez które można wpływać na znane osobistości, które coraz częściej się dystansują od premiera. Ponadto dla Babiša istotne są czasopisma lifestylowe, których tematyka jest skierowana przede wszystkim do kobiet, jako że jego była firma (na którą nadal ma wpływ) produkuje żywność. Takie magazyny są przecież świetnym nośnikiem reklamy. W portfelu biznesów czeskiego premiera są też kliniki in vitro. Magazyny kobiece mogą pomóc docierać do czytelniczek, które poszukują tego typu usług – uważa Johana Hovorkova. I dodaje, że oczywiście jest to też najłatwiejszy sposób dotarcia do kolejnej grupy potencjalnych wyborców.
W skandalu z „Lidovymi Novinami” karygodne jej zdaniem było to, że gazeta przyjęła bez weryfikacji artykuł, który wysłała asystentka premiera. – Smutne, że dziennikarze odchodzą dopiero po pięciu latach, podczas gdy już od dłuższego czasu jest jasne, że Babiš bezpośrednio wywiera naciski na gazetę, tak by pisała na jego korzyść – dodaje Hovorkova.

Żółto, ale niebezpiecznie

Na przygotowanej przez Reporterów bez Granic tegorocznej mapie wolności prasy Czechy mają kolor żółty. To znaczy, że sytuacja w tym kraju jest „satysfakcjonująca”. Niby dobrze. Polskę przedstawiono na niej pomarańczowo („zauważalny problem”), a Niemcy i Austrię na biało („dobra sytuacja”). Słowacja też jest żółta. W poświęconej rankingowi Reporterów bez Granic audycji Radia Praha (rozgłośni czeskiego nadawcy publicznego) w maju br. dźwięczała jednak nuta niepokoju. Bo choć w rankingu 180 krajów Czechy zajęły całkiem niezłe 34. miejsce, to zaliczyły spadek aż o 11 oczek w porównaniu do 2017 r. Tak szybkie pogorszenie się sytuacji jest niebezpieczne. „Głównym problemem jest zmieniająca się struktura własności mediów” – mówił na antenie Adam Černý, szef Czeskiego Syndykatu Dziennikarzy (Czech Syndicate of Journalists).
W latach 90., po aksamitnej rewolucji i podziale Czechosłowacji na dwa państwa, w czeskie media zainwestowały firmy zagraniczne, szczególnie wydawcy niemieccy. „Ale wraz z kryzysem gospodarczym i malejącymi dochodami z branży medialnej zagraniczni inwestorzy odeszli i zostali zastąpieni przez czeskich” – stwierdza Černý. „Najlepszym tego przykładem są największe w kraju gazety «Lidové noviny» i «Mladá fronta Dnes»”, należące do premiera Andreja Babiša” – podkreśla.
Już jesienią ubiegłego roku czeskie stowarzyszenie dziennikarzy Free Czech Media zwracało uwagę, że od 2014 r. „wolny przepływ informacji i komentarze krytyczne wobec osób sprawujących władzę w Republice Czeskiej uległy szybkiemu ograniczeniu”. Stowarzyszenie powstało cztery lata temu, by śledzić manipulacje dokonywane w mediach przez władzę polityczną oraz tropić coraz częściej pojawiającą się ukrytą cenzurę i autocenzurę. Dziennikarze postanowili bronić wolności słowa, choć gdy zakładali stowarzyszenie, Czechy w rankingu Reporterów bez Granic zajmowały wysoką, 13. pozycję. Utrzymały ją w 2015 r., by rok później spaść do trzeciej dziesiątki, a później jeszcze niżej. Ubiegłoroczny raport stowarzyszenia o spadku poziomu wolności w czeskich mediach otwiera konstatacja, że od założenia Free Czech Media „wolny przepływ informacji i komentarze krytyczne wobec osób sprawujących władzę w Republice Czeskiej uległy szybkiemu ograniczeniu”.

Narodowe, czyli oligarchiczne

Źródłem zagrożenia dla wolności czeskiej prasy jest struktura własnościowa, o jakiej marzy polska partia rządząca: rynek mediów u naszych południowych sąsiadów opuścili już wszyscy liczący się wydawcy zagraniczni, głównie niemieccy. Przed Bauerem, który ogłosił taką decyzję na początku października, swoje czeskie aktywa sprzedały Handelsblatt, Verlagsgruppe Passau, Ringier Axel Springer oraz Rheinisch-Bergische Verlagsgesellschaft. „Czeskie media drukowane od zachodnich zawodowych wydawców przeszły w ręce wschodnich biznesmenów niemających doświadczenia ani kompetencji w medialnych” – komentują autorzy raportu z Free Czech Media. I dodają: „Gazety wpadły w ręce miliarderów, których głównym celem nie jest komercyjny sukces ich mediów, którzy nie dbają o zasady społecznej odpowiedzialności i standardy zawodowe. Ich głównym celem jest wykorzystanie tych platform medialnych do wspierania ich działalności gospodarczej lub ambicji politycznych”.
Najjaskrawszym przykładem takiego oligarchy jest ich zdaniem właśnie Andrej Babiš, który kupił dzienniki „Mladá fronta DNES” i „Lidové noviny”, gdy zaczynał kampanię, która doprowadziła jego ugrupowanie do parlamentu i rządu. Początkowo wydawnictwo należało do francuskiego Socpresse (właściciel „Le Figaro”), ale w 1994 r. odkupiła je Rheinisch-Bergische Verlagsgesellschaft (ma m.in. regionalny dziennik „Rheinische Post”). Po kryzysie 2008 r. mały czeski rynek stawał się coraz trudniejszy dla firm chcących zarabiać na mediach.

Likwidator z bronią

O ile Babiš mediami manipuluje, o tyle inny czołowy polityk czeski, prezydent Miloš Zeman, prowadzi z dziennikarzami otwartą wojnę. Z kałasznikowem w ręku. W maju ubiegłego roku przy okazji konferencji prasowej w Chinach telewizyjne mikrofony wychwyciły pogawędkę prezydentów Czech i Rosji. Zeman twierdził, że dziennikarzy jest zbyt wielu i powinni zostać „zlikwidowani”, na co Władimir Putin odparł z uśmiechem, że nie trzeba się uciekać do takich środków i wystarczy redukcja. Swoje obiekcje po tej rozmowie wyraził minister spraw zagranicznych Lubomír Zaorálek, uznając ją za niestosowną. Z kolei rzecznik czeskiego prezydenta Jiří Ovčáček określił wypowiedź szefa jako zwykły dowcip.
Kilka miesięcy później poczucie humoru Miloša Zemana przybrało konkretny kształt atrapy kałasznikowa. „Trudno sobie wyobrazić prezydenta wyciągającego broń przed dziennikarzami, ale to właśnie zrobił prezydent Czech” – raportowali Reporterzy bez Granic. Polityk wymachiwał plastikową bronią z napisem „na dziennikarzy” na konferencji prasowej w październiku ub.r. „Relacje między dziennikarzami i politykami bardzo się pogorszyły” – ocenił szef Czeskiego Syndykatu Dziennikarzy w Radiu Praha. „Nie tylko raczono nas kiepskimi żartami prezydenta o konieczności likwidacji dziennikarzy, ale pojawiły się też ataki słowne ze strony innych polityków, takich jak pan Tomio Okamura, wiceprzewodniczący Izby Poselskiej, stojący na czele prawicowej partii populistycznej” – wskazywał Adam Černý. „Moim zdaniem pogarszająca się atmosfera w mediach jest bardzo szkodliwa nie tylko dla mediów i polityków, ale dla całego społeczeństwa” – dodał.
To właśnie prezydenta Czech dotyczą oba zidentyfikowane przez Radę Europy zagrożenia wolności słowa w tym kraju. Oprócz zakusów likwidacyjnych z ub.r. odnotowano przemówienie, jakie Zeman wygłosił na spotkaniu czeskich dyplomatów w sierpniu tego roku. Nadawała je czeska telewizja. „Jestem przekonany, że inteligencja czeskich dziennikarzy jest czasami na poziomie dodo, stworzenia żyjącego kiedyś na Madagaskarze, które słusznie wyginęło. Czeskich dziennikarzy nie udało się jeszcze usunąć” – stwierdził prezydent.

Dziesięć minut dla Żydów, dziesięć minut dla Hitlera

Czeskie media publiczne cieszą się znacznie większą swobodą redakcyjną niż polskie, które coraz powszechniej nazywa się wprost państwowymi. Według oceny stowarzyszenia Free Czech Media panuje w nich „względna wolność” i przestrzega się tam podstawowych norm etycznych i zawodowych. Zarówno czeskie radio, jak i telewizja publiczna „poprawnie wypełniają swoje obowiązki w zakresie tematyki zagranicznej”, aczkolwiek gorzej spisują się w tematach krajowych.
„Media publiczne nie uczestniczą w masowej prorosyjskiej propagandzie, typowej dla współczesnej publicznej dyskusji w Czechach i nie uczestniczą w populistycznej kampanii przeciwko uchodźcom” – czytamy w raporcie Free Czech Media. Ale i tam pojawiają się problemy, z którymi borykają się dziennikarze pracujący w medialnych imperiach oligarchów. Zepsucie prywatnej części rynku niekorzystnie odbija się także w jego publicznej enklawie. I tak, autorzy raportu Free Czech Media zwracają jednak uwagę, jak media publiczne zachowują się w przypadku tematów dotyczących Andreja Babiša i jego ruchu ANO. Otóż podczas ostatniej kampanii wyborczej negatywne wiadomości o Babišu były „raczej stłumione”. Na przykłąd o nieprawidłowościach finansowych i machinacjach podatkowych informowano właściwie wyłącznie w programie „Reportéři ČT” („Reporterzy czeskiej telewizji”) nadawanym w paśmie niewielkiej oglądalności. W głównym wydaniu programu informacyjnego o godz. 19 nawet się o tym nie zająknięto. Ponadto „krytycy mediów publicznych wskazują na ostentacyjne równoważenie informacji i opinii” z różnych stron, ze szkodą dla faktycznego informowania. Tę obsesję równoważenia jednej wypowiedzi drugą oddaje powiedzenie „dziesięć minut dla Żydów, dziesięć minut dla Hitlera”.

Dzienniki w Pradze i Paryżu

Nie tylko Babiš wykorzystał to, że kierujący się rachunkiem ekonomicznym wydawcy z Europy Zachodniej byli skłonni sprzedać swoje aktywa. Podobnie jak w Polsce, największy tabloid nad Wełtawą – „Blesk” – był wydawany przez koncern Ringier Axel Springer. W 2014 r. odkupiła go jednak firma Czech Media Invest (CMI), należąca m.in. do Daniela Křetínskýego, który zarobił miliardy w branży energetycznej. Za czeskie portfolio szwajcarsko-niemieckiego wydawcy oligarcha zapłacił 4,7 mld koron (ok. 770 mln zł). Oprócz „Blesku” jest dziś także wydawcą dzienników „Aha!” i „Sport”, czasopism kobiecych, pism motoryzacyjnych (np. „Svět motorů”) i serwisów internetowych. Ma dwie drukarnie, wydaje książki i zajmuje się dystrybucją prasy. Křetínskýemu czeska prasa nie wystarcza. Postanowił sięgnąć po francuską. Najpierw przejął większościowe udziały w społeczno-politycznym tygodniku „Marianne”, na co wydał prawie 5 mln euro. W końcu października br. ogłoszono zaś, że jego firma kupuje od Matthieu Pigasse 49 proc. w dzienniku „Le Monde”. Kwoty transakcji nie ujawniono. Wprawdzie kontrolę nad gazetą zachował Xavier Niel, ale inwestycja czeskiego biznesmena obudziła czujność nad Sekwaną. Tego właśnie słowa użył prezydent Francji Emmanuel Macron. Komentując transakcję, na konferencji prasowej mówił mianowicie o „czujności” w kwestii wolności prasy, niezależności dziennikarzy i nieingerowania akcjonariuszy w ich pracę. Jego słowa cytował serwis internetowy „Le Monde”. „Gdyby doszło do wywierania wpływu przez udziałowca, oczywiste jest, że zareagowalibyśmy”, stwierdził Macron, zastrzegając, że dopóki inwestor przestrzega prawa, do głowy państwa nie należy komentowanie tego, kto nim został.
Sam Křetínský, zapytany bezpośrednio o swoje zamiary wobec „Le Monde” i o to, czy chce przejąć pełną kontrolę nad gazetą, mówił o partnerstwie i o tym, że inwestowanie w media różni się od jego głównej aktywności gospodarczej w branży energetycznej. „Jest to w dużej mierze działalność obywatelska” – powiedział „Le Monde”. Zapewniał też, że w środkach masowego przekazu nie szuka „możliwości wpływania na inne sektory, takie jak energetyczny”.
Równocześnie z jego deklaracjami „Le Monde” opublikował komunikat Stowarzyszenia Redaktorów pisma (SRM), zaskoczonego pierwszą od 2010 r. zmianą akcjonariatu i jej nagłym ogłoszeniem. SRM zapowiedziało „czujność” wobec zmian i ich wpływu na niezależność redakcyjną i wizerunek „Le Monde”. Lewicujący dziennik jest najnowszym, lecz niekoniecznie ostatnim przyczółkiem Křetínskýego we francuskiej prasie. Mówi się bowiem o tym, że chciałby kupić jeszcze kilka tytułów – w tym miesięcznik modowy „Elle” – od koncernu Lagardère, który wcześniej w tym roku za 73 mln euro sprzedał mu kilka stacji radiowych w Czechach, Rumunii, na Węgrzech i w Polsce. Notabene rozgłośnie w naszym kraju – Radio Zet i mniejsze stacje Eurozetu – Czech zamierza już odsprzedać.
To z kolei mogłoby być furtką dla polonizacji drugiej pod względem liczby słuchaczy rozgłośni radiowej w Polsce – w myśl idei partii rządzącej. Jak pisaliśmy w „DGP nr 210”, Zetkę mogłaby kupić spółka Fratria (m.in. tygodnik „Sieci”), uzyskawszy finansowanie w dużym państwowym banku.

Powyborcze marzenia

Będąca u władzy w Polsce od końca 2015 r. prawica zapewne tęsknie zerka znad krajowych gazet na południe. Nie tylko ku Czechom. Również na Węgrzech media zostały podporządkowane partii rządzącej. Nad Wisłą na razie udało się władzy ujarzmić tylko publiczne radio i telewizję. I nawet jeśli przekaz „Wiadomości” TVP1 zadowala centralę PiS na Nowogrodzkiej, to i tak więcej osób ogląda co wieczór „Fakty” TVN – stacji mającej amerykańskiego właściciela. Z kolei w eterze liderem jest RMF z grupy niemieckiego Bauera. Dalej plasuje się Radio Zet. Publiczne Jedynka i Trójka pozostają za nimi daleko w tyle. A już solą w oku prawicowej koalicji jest prasa zdominowana przez wydawców nijak z władzą niezwiązanych. Największy tabloid, a także drugi co do wielkości tygodnik, wydaje szwajcarsko-niemiecki Ringier Axel Springer (z dopiskiem Polska w nazwie), zaś ważny dziennik opiniotwórczy Agora. W segmencie prasy kolorowej prym wiodą: Bauer, Edipresse, Burda i inni, a największą sieć gazet regionalnych ma Polska Press, której niemieckie korzenie kłują przedstawicieli Zjednoczonej Prawicy w oczy.
O przejęciu tych mediów – które miałoby się odbyć pod hasłem repolonizacji lub dekoncentracji – PiS i jego koalicjanci marzą, odkąd wygrali wybory parlamentarne. Ale nie mogą się jakoś zdecydować na otwarcie kolejnego frontu z Brukselą (czyt. Berlinem), a co gorsza z USA. Stąd nieśmiałe pomysły, żeby może coś kupić. Los „Zetki” pokaże, na ile rządzący są zdeterminowani. Pogróżki pod adresem niezależnych od władzy mediów wygłaszane po pierwszej turze wyborów samorządowych przez harcowników PiS wskazują, że złość na wolną prasę osiąga masę krytyczną.

A tymczasem w Rosji…

...władza po prostu ustawia rynek mediów, nie starając się nawet zachowywać przy tym pozorów gry rynkowej – jak w Czechach, ani nie bojąc się ostrej legislacji – jak w Polsce. Kilka lat temu Moskwa ustawowo wyrugowała obcy kapitał z mediów, a teraz bierze się za serwisy internetowe. Powstał już projekt ustawy zrównującej agregatory treści z mediami pod względem restrykcji własnościowych. Jej przyjęcie będzie oznaczało, że w takich serwisach internetowych udział własności zagranicznej nie będzie mógł przekroczyć 20 proc. Ta zasada obowiązuje już od kilku lat działające w Rosji media. Projekt ustawy dotyczącej agregatorów treści, który trafił do rosyjskiej Dumy, przewiduje, że – jak informuje agencja TASS – taki serwis nie może być np. własnością podmiotu zagranicznego, organizacji międzynarodowej, obcokrajowców ani Rosjan mających obce obywatelstwo. Na dostosowanie się do nowych przepisów, w razie ich przyjęcia, byłoby pół roku. Natomiast w razie nieprzestrzegania nowych regulacji, sąd mógłby zdecydować o zablokowaniu danego agregatora w Rosji.
ikona lupy />
Magazyn 2.11.2018 / GazetaPrawna.pl
Wprowadzenie tych restrykcji wydaje się o tyle prawdopodobne, że ustawę popiera administracja prezydenta Władimira Putina. Rzecznik prasowy Kremla Dmitrij Pieskow powiedział dziennikarzom, że wdrożenie podobnych przepisów wobec mediów nie spowodowało „żadnych poważnych problemów, a wiele firm dostosowało wszystko do obowiązujących przepisów w wyznaczonym terminie”.
Przepisy wprowadzające 20-procentowy próg własnościowy dla zagranicznego kapitału w branży mediów przyjęto w Rosji w 2014 r. Wydawcy mieli rok na dostosowanie się do nich. W efekcie z rosyjskiego rynku wycofały się m.in. niemiecki Axel Springer, szwajcarski Edipresse i skandynawska Sanoma. Cytowany przez TASS Pieskow zaprzeczał, jakoby już sam projekt ustawy wywołał spadek wartości rosyjskiego internetowego giganta, firmy Yandex. Ta największa firma technologiczna w Rosji i największa wyszukiwarka internetowa w języku rosyjskim jest notowana na amerykańskiej giełdzie NASDAQ. Rzecznik Kremla uznał związek między tymi zdarzeniami za mało prawdopodobny, powołując się na deklaracje Yandeksu, że „nie byłoby trudno dostosować się do nowego prawa, gdyby zostało ono przyjęte”.