Działalność banków jest precyzyjnie uregulowana i ściśle – w wielu aspektach bardzo skutecznie – nadzorowana przez KNF.
Nikomu to nie przeszkadza. Nikt też nie stawia zarzutów, że ingerencje w działalność bankową – dotyczące przecież nie gromadzenia depozytów, ale sprzedaży kredytów i instrumentów finansowych – są np. sprzeczne z interesem konsumentów albo z konstytucją. Raczej psioczymy, że banki mogły, oferując opcje czy walutowe kredyty hipoteczne, wkładać na barki klientów ryzyko, z którego ci nie do końca zdawali sobie sprawę. I że państwo nic z tym zawczasu nie zrobiło.
Firmy pożyczkowe to sektor quasi-bankowy. Nie gromadzą depozytów, ale pożyczek udzielają. Zazwyczaj na zbójeckich zasadach. Z jednej strony mają odwagę działać – co samo w sobie nie jest złe – w segmencie rynku, w którym ryzyko jest wysokie (pożyczkobiorcy to często ci, którym banki nie przyznałyby kredytu). Z drugiej, same to ryzyko potęgują, zarzucając na niejedną szyję pętlę zadłużenia. Oczywiście, adekwatne, czyli bardzo duże, są w tej branży pieniądze i interesy. Z kolei wprost proporcjonalne do nich jest zamieszanie dotyczące ustawy antylichwiarskiej, która ma okiełznać samowolę przedsiębiorstw. Wzajemne ich ataki czy wątpliwości dotyczące bezstronności posłów świadczą o tym, jak wysoka jest stawka w tej grze. Wygląda też na to, jakby za dużo mieli w niej do powiedzenia lobbyści, a za mało niezależni eksperci. A wystarczy zamiast na branży i jej interesach skupić uwagę na klientach. Ustawa powinna być optymalna z ich punktu widzenia – żebyśmy nie musieli znowu uczyć się na błędach i psioczyć. Najlepiej równie niewygodna dla wszystkich bez wyjątku firm pożyczkowych.