27 lutego na łamach DGP ukazał się artykuł prof. Michała Romanowskiego pt. „Upadek umowy kredytu to nie darmowy lunch” dotyczący skutków uznania umów kredytu (przede wszystkim frankowych) za nieważne.
Autor przekonuje czytelników, że wygrane kredytobiorców, którzy podejmą trud skutecznego przeciwstawienia się bankom, powinny być zwycięstwem pyrrusowym, bo „pieniądz ma swoją cenę”, a korzystanie z kapitału udostępnionego przez bank stanowi korzyść, za którą bankowi należy się rekompensata.
Argumenty podnoszone w komentowanym artykule są tyleż błyskotliwe, co bezpodstawne. Opierają się raczej na przekonaniach autora (odwołującego się do twórcy neoliberalizmu Miltona Friedmana) niż na przepisach prawa.
Już w pierwszym zdaniu prof. Romanowski wyraża aksjomat zupełnie nieadekwatny do omawianej sytuacji. Wskazuje mianowicie, że „w biznesie nie ma darmowych lunchów”. Rzecz w tym, że kredyty frankowe nie były udzielane „w biznesie”. Kredytobiorcami byli w znakomitej większości konsumenci. Charakter relacji między bankami a ich klientami, i jego konsekwencje wynikające z prawa UE, jest kluczową przyczyną niezrozumienia sytuacji kredytobiorców oraz skutków podważenia umów wiążących ich z bankami.
Filarem prawa cywilnego jest autonomia woli stron, której konsekwencją w prawie zobowiązań jest zasada swobody umów. Wyraża się ona w sięgającej jeszcze prawa rzymskiego paremii „volenti non fit iniuria”. Jej oczywistość na gruncie nauki prawa można porównać z oczywistością pisania osobno partykuły „nie” z czasownikami. Tak się przynajmniej do niedawna wydawało prawie wszystkim prawnikom. Choć ustawa o ochronie niektórych praw konsumentów, implementująca do polskiego prawa m.in. dyrektywę 93/13 w sprawie nieuczciwych warunków w umowach konsumenckich, weszła w życie 1 lipca 2000 r., nie wpłynęło to istotnie na postrzeganie pozycji stron, a przede wszystkim zmianę utrwalonych schematów myślenia, w procesie stosowania prawa. O ile zawarty w art. 3853 k.c. katalog klauzul abuzywnych, uzupełniany przez rejestr klauzul niedozwolonych prowadzony przez UOKiK, stopniowo wpływał na poprawę sytuacji konsumentów, o tyle nie szła za tym generalna refleksja o zmianie paradygmatu prawa cywilnego w odniesieniu do relacji przedsiębiorca – konsument. Chcę przy tym wyraźnie zaznaczyć, że problem nie polegał na dostrzeżeniu konieczności zmiany tego paradygmatu, na co osoby zajmujące się naukowo prawem konsumentów wskazywały od dawna, ale na recepcji tego poglądu w środowisku prawniczym. Niewątpliwie wpływ na taką sytuację miało również – widoczne w tekście prof. Romanowskiego – przekonanie o liberalnej aksjologii prawa w ogóle, a prawa cywilnego w szczególności, oraz traktowanie prawa raczej jako instrukcji obsługi obrotu aniżeli regulatora relacji społecznych.
Taka postawa wpływała początkowo w zasadniczym stopniu na niekorzystne dla kredytobiorców rozstrzygnięcia dotyczące kredytów frankowych. Powszechnie dominowało przekonanie, że umowy kredytu zawierane były przez dwie strony, z których każdej przypisać można było przymiot autonomii woli, żadna do zawarcia umowy nie była zmuszona, a znaczenie zawieranej umowy (często najważniejszej w życiu kredytobiorców) powinno skłaniać do dogłębnej analizy jej treści i skutków. Wreszcie, dla sądów i osób zajmujących w tej sprawie publicznie stanowisko oczywistym było, że bank, jako przedsiębiorca, działał dla zysku i pozbawianie go tegoż, a już tym bardziej wyrokowanie skutkujące powstaniem korzyści po stronie kredytobiorców, stanowić będzie naruszenie zasad wolnego rynku, swobody działalności gospodarczej, stabilności systemu bankowego, a nawet „świętości” prywatnej własności. Echa takiego myślenia pobrzmiewają wyraźnie w artykule prof. Romanowskiego.
Przeciwko tym imponderabiliom stanął – ku zaskoczeniu wielu osób – Trybunał Sprawiedliwości UE. Dlaczego tak się stało? Możliwe, że zamiast kierować się powiedzeniami spopularyzowanymi przez laureata ekonomicznego Nobla z 1975 r., TSUE wolał sięgnąć po dorobek laureata tej nagrody z 2001 r. George’a A. Akerlofa, który dostrzegł i opisał zjawisko asymetrii informacji i jego skutki dla pozycji ekonomicznej stron umowy, albo badających to samo zjawisko Olivera Harta i Bengta Holmströma, laureatów ekonomicznego Nobla z 2016 r. A może sędziowie TSUE usiedli i z uwagą przyjrzeli się nie tylko treści poszczególnych przepisów dyrektywy 93/13, lecz także stojącemu za nią ratio legis. Dość powiedzieć, że w wyrokach wydawanych konsekwentnie co najmniej od 2012 r. (Kásler i Káslerné Rábai p. OTP Jelzálogbank Zrt, sprawa C 26/13) TSUE jako oczywiste uznaje to, co z punktu widzenia „klasycznego” prawa cywilnego jest herezją. Mianowicie, że w relacji z bankiem kredytobiorca nie jest autonomiczny, a zawieranej przez niego umowy nie cechuje bynajmniej swoboda, bo wskutek asymetrii informacyjnej oraz braku realnej alternatywy jest on de facto zmuszony do zawarcia umowy o treści narzuconej przez bank w celu zaspokojenia swoich potrzeb życiowych. Skoro tak, rolą prawa jest takie uregulowanie sytuacji prawnej stron, aby ograniczyć wynikające z przyczyn ekonomicznych uprzywilejowanie banków. A także, że ewentualne negatywne dla banków skutki udzielenia ochrony konsumentom są dopuszczalne, a nawet wskazane, w celu zniechęcenia ich do stosowania w przyszłości podobnych nieuczciwych postanowień. Wskazywany więc przez prof. Romanowskiego „efekt sankcyjno-prewencyjny” występuje w równym stopniu na gruncie stosunków cywilnych, jak przez aktywność organów państwa.
Jednak żeby uznać pomysł obciążania kredytobiorców dodatkowymi kosztami z powodu unieważnienia wiążących ich z bankami umów kredytu za bezpodstawny i zwyczajnie nieuczciwy, nie musimy nawet sięgać po laureatów prestiżowych nagród czy argumenty z wykładni celowościowej. Wystarczy uważna lektura obowiązującego prawa. Podstawą prawną rozliczenia stron w przypadku stwierdzenia nieważności umowy jest art. 410 par. 2 k.c., a dokładnie condictio sine causa, a nie przepisy ogólne o bezpodstawnym wzbogaceniu. Zwrócił na to trafnie uwagę Sąd Apelacyjny w Warszawie w wyroku z 10 października 2019 r. (sygn. akt I ACa 201/19), wskazując, że w takim przypadku nie zachodzi potrzeba badania, czy i w jakim zakresie spełnione świadczenie wzbogaciło osobę, na rzecz której świadczenie zostało spełnione, lub czy majątek spełniającego świadczenie uległ zmniejszeniu. „Uzyskanie nienależnego świadczenia wypełnia bowiem przesłankę powstania wzbogacenia, a spełnienie tego świadczenia przesłankę zubożenia”. Wzbogacenie kredytobiorcy stanowi zatem wyłącznie wysokość kwoty wypłaconej mu przez bank, a nie kwota, jaką miałby zaoszczędzić wskutek braku możliwości naliczania przez bank odsetek lub prowizji.
Kluczowym jednak argumentem za odrzuceniem koncepcji obciążania kredytobiorców kosztami pieniądza w przypadku unieważnienia umowy kredytu jest obejście prawa, jakie byłoby skutkiem przyjęcia takiego rozwiązania. Prowadziłoby to bowiem de facto do zastąpienia niewiążących konsumentów postanowień umownych przepisami ogólnymi (a wręcz klauzulą generalną) w zakresie określenia wysokości oprocentowania kredytu (kosztu udostępnionych pieniędzy). Tymczasem w wyroku z 3 października 2019 r. (Dziubak p. Raifeissen Bank, sprawa C-260/18) TSUE podkreślił, że takie działanie może dotyczyć wyłącznie przepisów dyspozytywnych i jest dopuszczalne wyłącznie w celu uniknięcia szczególnie dotkliwych skutków dla konsumentów.
Podejmowane w ostatnich miesiącach, na razie retorycznie, próby znalezienia podstaw obciążenia konsumentów kosztami korzystania z pieniędzy udostępnionych im na skutek udzielenia kredytów, które okazały się wadliwe, to kolejny wytrych mający na celu ratowanie banków kosztem ich klientów. Właśnie takie działanie, a nie stosowanie przepisów chroniących konsumentów, byłoby rażąco niesłuszne, zważywszy, że od 12 lat banki konsekwentnie umywały ręce, torpedując każdą próbę znalezienia rozwiązania ograniczającego szkody i ryzyko obciążające ich klientów. Bardziej adekwatne niż to o darmowych lunchach będzie więc tutaj powiedzenie o tym, że kto nawarzył piwa, musi je wypić.