Według kierownictwa Ministerstwa Klimatu i Środowiska ambitna transformacja, której scenariusz nakreślono w nowym projekcie aktualizacji Krajowego Planu na rzecz Energii i Klimatu, ma same zalety. Da Polsce szybszy rozwój gospodarczy, czystsze powietrze, niższe ceny, a także niezależność od importu, która nieuchronnie wpisana jest w gospodarkę zasilaną paliwami kopalnymi, a zarazem pozbawioną dostępu do własnych złóż. Wszystko to ma zagwarantować zastąpienie większości konwencjonalnych źródeł węglowych, które jeszcze w bieżącym roku odpowiadały za ponad 50 proc. wytworzonej w naszym kraju energii elektrycznej (przede wszystkim) źródłami odnawialnymi. "Przyrodzoną" cechą instalacji OZE jest bowiem to, że raz postawione, dają energię "za darmo" i wypierają z miksu wszystkie inne jednostki, obniżając zapotrzebowanie na węgiel czy gaz.
Niestety, analiza, której wyniki opisujemy dziś na łamach DGP, pokazuje, że sprawa nie jest taka prosta, a preferowany przez autorów projektu model transformacji także zapowiada problemy dla bezpieczeństwa energetycznego Polski.
Wysoki koszt niedoszacowania potrzeb (energetycznych)
Rozwój źródeł, których praca determinowana jest porą dnia i pogodą, wiąże się z koniecznością utrzymywania odpowiedniej ilości mocy dyspozycyjnych, czyli takich, które można uruchomić w czasie, gdy wiatr i słońce nie są w stanie pokryć naszego zapotrzebowania. Koszt ich utrzymania w gotowości oraz eksploatacji, gdy są potrzebne, w dalszym ciągu obciąża i obciążać będzie rachunki. Dla zwolenników zielonej polityki to kolejny argument za przyspieszeniem i ograniczeniem tej dyspozycyjnej rezerwy do minimum. Problem w tym, że jeszcze gorszym scenariuszem od wzrostu opłaty mocowej na rachunkach jest sytuacja, gdy istniejące moce nie są w stanie pokryć zapotrzebowania i jedynym dostępnym narzędziem staje się import energii z krajów ościennych lub wymuszone ograniczenia krajowego zużycia. Wtedy może okazać się, że z okresowo niskich kosztów produkcji energii (nie mylić z cenami dla odbiorców) płynie niewielka pociecha, gdyż, jak lubią powtarzać energetycy, najdroższa energia to ta niedostarczona. Podobnie rzecz ma się z ceną polityczną i społeczną wystąpienia niedoboru – ciężko ją nawet porównać ze scenariuszem "przeinwestowania" w źródła danego typu. Widmo reglamentacji raczej nie pomoże też przekonać tych jeszcze nieprzekonanych do słusznych postulatów środowisko-klimatycznych.
Tym trudniej, nawiasem mówiąc, zrozumieć potraktowanie po macoszemu przez planistów z MKiŚ atomu – jedynej dostępnej na dziś technologii, która daje stabilne i obfite dostawy energii bez towarzyszącego innym źródłom dyspozycyjnym bagażu emisji cieplarnianych gazów i z minimalnym, na tle innych metod jej wytwarzania, śladem środowiskowym i krajobrazowym. Bazowy scenariusz KPEiK zakłada na 2040 r. konserwatywne minimum, czyli budowę czterech bloków opisanych w rządowym programie energetyki jądrowej (trzy na Pomorzu i pierwszy w drugiej elektrowni w centralnej Polsce). W drugim, forsowanym jako ten bardziej ambitny, scenariuszu aktywnej transformacji atomu jest jeszcze mniej.
Bezpieczeństwo w erze Trumpa i nowego protekcjonizmu
Bezpieczeństwo dostaw energii, być może w większym niż kiedykolwiek stopniu, staje się dziś racją stanu
Ale problem nie sprowadza się tylko do stanu naszych portfeli, indywidualnych preferencji czy tych mierzonych w sondażach opinii publicznej, dotyczących technologii, które powinny docelowo zastąpić wysłużone bloki węglowe. Bo bezpieczeństwo dostaw energii, być może w większym niż kiedykolwiek stopniu, staje się dziś racją stanu. Wielkie przemiany, które obserwujemy w globalnych relacjach handlowych czy polityce przemysłowej najważniejszych stolic, zmierzają w jednym kierunku: od epoki globalizacji do systemu samowystarczalnych państw i ich bloków. Rację mają ci ekonomiści i komentatorzy, którzy, jak Krzysztof Mroczkowski ze stowarzyszenia Pacjent Europa, mówią o systemowym przemeblowaniu, w którym w nowej państwa dążą do reindustrializacji i odtwarzają mechanizmy kontroli nad wybranymi gałęziami gospodarki. Poczucie bezpieczeństwa, oparte na prawie międzynarodowym i wzajemnym zaufaniu, jeśli kiedykolwiek było w pełni uzasadnione, dziś rozwiewa się nawet tam, gdzie dotyczy najbliższych do niedawna partnerów i sojuszników. Oczywiście nie oznacza to kresu międzynarodowego handlu czy wspólnot budowanych na fundamencie bliskości interesów i wartości, ale tam, gdzie w grę wchodzą strategiczne towary i dobra – a do takich należy bez wątpienia energia elektryczna – trudno uciec przed konstatacją, że jako państwo liczyć powinniśmy przede wszystkim na siebie.
Doprawdy nie jest to ani dobry czas, ani miejsce, żeby zakładać nieograniczony dostęp do importu tego dobra. A na takim właśnie fundamencie (nawet kosztem mało ambitnych jak na ambitny scenariusz planów na energetykę jądrową) oparto, jak się wydaje, założenia rządowej strategii. Dokumentu, który – co warto podkreślić – nie jest tylko świstkiem papieru, ale istotnym elementem relacji i ustaleń między polskim rządem a Brukselą w kluczowych obszarach, od przyszłości górnictwa po pomoc publiczną dla atomu. ©℗