Don Kichot by się ucieszył z nowej ustawy z 20 maja 2016 r. o inwestycjach w zakresie elektrowni wiatrowych (Dz.U. poz. 961), wchodzącej w życie 16 lipca br. Jeśli to nie jest całkowite zwycięstwo nad panoszącymi się coraz intensywniej w krajobrazie białymi wirującymi skrzydłami, to olbrzymi sukces na pewno. Z pewnością ustawa sparaliżuje prace nad farmami wiatrowymi, które dopiero miały powstawać.
- Główną konsekwencją będzie mniejsza powierzchnia terenów dostępnych do lokalizacji farm wiatrowych w skali kraju - mówi Mariusz Leszczyński, wicedyrektor Kujawsko-Pomorskiego Biura Planowania Przestrzennego i Regionalnego we Włocławku. - Szacuje się ją na kilka procent. Ale to chyba nie największy problem osób, które chciałyby w ten rodzaj ekologicznej energii zainwestować. I nie największy problem samorządów, które chciałyby i mimo obostrzeń mogłyby mieć na swoim terenie elektrownie wiatrowe. Podstawowym problemem jest brak planów zagospodarowania przestrzennego.
Z uproszczonych wyliczeń wynika, że przy jednym dużym wiatraku (200 m wysokości wraz z wirnikiem turbiny razy 10, podstawiony do wzoru Πr2) plan zagospodarowania przestrzennego powinien objąć obszar o powierzchni 1256 ha! To większy areał, niż zajmuje niejedna gmina w Polsce. A przecież farma wiatrowa, by była opłacalna, nie kończy się na jednym wiatraku. Każdy kolejny zwiększa obszar planu o przynajmniej setki hektarów, bowiem wiatraki nie mogą stać zbyt blisko siebie. Dla porównania najmniejsza powierzchniowo gmina w Polsce, Górowo Iławeckie w województwie warmińsko-mazurskim, ma raptem 332 ha.
I choć trudno jednoznacznie określić kwoty, za które można by taki plan sporządzić, to może się zdarzyć, że koszty planu dla farmy mogą, co potwierdzają eksperci, przekroczyć milion złotych. Bez stuprocentowej pewności, że da się ją w określonym miejscu zlokalizować. Bo przecież procedura planistyczna wymaga wielu uzgodnień z różnymi organami i uchwalenia przez radę gminy. Może się zdarzyć, i zapewnie często tak będzie, że obszar planu znajdzie się na terenie kilku gmin i wówczas plan trzeba będzie przyjmować w każdej z nich, a to dodatkowo utrudni inwestycję. I zabierze masę czasu samorządowcom. Wygrane będą tylko te gminy, które mają plany miejscowe dla całego swojego terenu. A i to niekoniecznie, bo może się okazać, że sąsiednia gmina, o którą zahacza plan farmy, takiego dokumentu nie ma. Zaniechanie obowiązku planistycznego w III RP dzisiaj się mści na mieszkańcach, inwestorach i samorządach. I może warto wreszcie wrócić do powszechnego obowiązku sporządzania planów, chociażby uproszczonych. Bo kolejne protezy w ustawach, np. wiatrakowej, krajobrazowej czy rewitalizacyjnej, tylko mnożą koszty.
Dr Maciej J. Nowak radca prawny
Paweł Sikora
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna