Odżywa pomysł budowy gazociągu z Norwegii do Polski. Pozwoliłby on nam – przynajmniej teoretycznie – uniezależnić się od rosyjskiego surowca
Bilans gazowy PGNiG / Dziennik Gazeta Prawna
Na możliwość powrotu do koncepcji gazociągu z Norwegii jako pierwszy wskazał kilka tygodni temu Piotr Woźniak, który od grudnia pełni obowiązki prezesa PGNiG. – Projekt budowy rurociągu dającego Polsce dostęp do gazu ze złóż na Morzu Północnym pozwoli PGNiG na wykorzystanie naturalnych synergii pomiędzy segmentami grupy. Mam na myśli sprowadzanie na polski rynek gazu, który PGNiG wydobywa na norweskim szelfie kontynentalnym – mówił Woźniak. W ubiegłym tygodniu stawkę podbił prokurent spółki Janusz Kowalski. – Zadaniem PGNiG jest budowa połączenia gazowego z Norwegią, by do 2022 r. sprowadzać kilka miliardów metrów sześciennych gazu, które grupa będzie wydobywać na Morzu Północnym – stwierdził podczas Kongresu Energetyczno-Ciepłowniczego PowerPol.
Wczoraj rozmowy weszły na jeszcze wyższy poziom – ewentualny gazociąg był jednym z tematów spotkania premier Beaty Szydło z szefową norweskiego rządu Erną Solberg. – Rząd polski zrobi wszystko, by zapewnić dobry klimat i warunki do zrealizowania budowy gazociągu z Morza Północnego do Polski; wierzę, że ta inwestycja wreszcie będzie mogła być zrealizowana – powiedziała polska premier. Rozmowa szefowych rządów trwała wprawdzie zaledwie godzinę, ale można przypuszczać, że wizyta nie ograniczała się jedynie do politycznych deklaracji, a doszło również do nawiązania bardziej konkretnych kontaktów – w skład polskiej rządowej delegacji wchodzili m.in. rządowy pełnomocnik ds. strategicznej infrastruktury energetycznej Piotr Naimski i wspomniany Piotr Woźniak.
Z powrotu do pomysłu gazu z Norwegii cieszy się jeden z autorów pierwszej jego koncepcji – były wicepremier i minister gospodarki Janusz Steinhoff. – Każdy projekt zwiększający dywersyfikację kierunków dostaw gazu jest racjonalny – ocenia Steinhoff. Przypomina, że gdyby zrealizowano pierwotny projekt gazociągu, w 2004 r. odbieralibyśmy 2 mld m sześc. z gazociągu Baltic Pipe łączącego Polskę z Danią, a w 2008 r. po połączeniu ze złożami na Morzu Norweskim – 5 mld m sześc. – Bylibyśmy dziś w zupełnie innej sytuacji. Już dziś mamy możliwość większej dywersyfikacji dostaw dzięki łącznikom transgranicznym i gazoportowi, ale dodatkowe połączenie ze złożami na Morzu Norweskim znacznie wzmocniłoby naszą sytuację. Nie oznacza to, że nie kupowalibyśmy gazu od Rosji, ale kupowalibyśmy wówczas, gdyby cena nam odpowiadała – twierdzi Steinhoff.
Baltic Pipe wydaje się dziś realnym projektem – jest na liście inwestycji o szczególnym znaczeniu dla UE i może skorzystać z dofinansowania ze środków unijnych. Szacowany pierwotnie koszt budowy to ok. 240 mln euro. Strona polska musiałaby wyłożyć ok. pół miliarda złotych.
Duński gazociąg trzeba połączyć jednak ze złożami norweskimi. I tu zaczyna się problem – 15 lat temu oceniano, że stanie się to dzięki gazociągowi Skanled (PGNiG miał 15 proc. udziałów w tym projekcie). Pierwotnie gazociąg miał rozpoczynać swój bieg w norweskim Karsto, gdzie miał być połączony z gazociągiem Europepipe II, dalej miał przebiegać wzdłuż wybrzeża do wschodniej granicy Norwegii ze Szwecją, docierając także do Danii, na Półwysep Jutlandzki. Koszt tej inwestycji szacowano na 1,5 mld dol. W 2009 r. w obliczu światowego kryzysu gospodarczego projekt jednak zawieszono. Dziś Norwegowie sceptycznie mówią o jego reaktywacji, ale – co ważne – nie wykluczają jej. W ubiegłym tygodniu norweski operator gazociągów przesyłowych, firma Gassco, poinformowała, że co prawda obecnie nie planuje budowy nowych połączeń gazowych, jeśli jednak „pojawią się ekonomicznie opłacalne warunki” dla przedsięwzięcia, to do budowy gazociągu Skanled można powrócić.
Te ekonomicznie opłacalne warunki to po pierwsze budowa Baltic Pipe – bo to poprzez ten gazociąg norweski gaz fizycznie będzie trafiał do Europy Centralnej, po drugie odpowiednia ilość gazu. Ma on powstać do 2022 r., czyli do chwili, gdy się skończy długoterminowy kontrakt PGNiG z Gazpromem. Gazociąg Baltic Pipe w swej pierwotnej wersji był planowany na przepustowość ok. 3 mld m sześc. rocznie. Aby jednak przedsięwzięcie miało sens, warto by pomyśleć o większej przepustowości – im większy rynek zbytu, tym większa szansa na przekonanie Norwegów do wznowienia przedsięwzięcia. – Warunki są sprzyjające, wiele krajów regionu byłoby zainteresowanych tym kierunkiem w obliczu niezrozumiałych niekiedy z biznesowego punktu widzenia zachowań rosyjskiego dostawcy – ocenia Steinhoff. Na przykład Ukraina deklarowała wstępnie, że jest gotowa kupować od Polski nawet 8 mld m sześc.
Gazociąg z Norwegii mógłby być – wraz z Gazoportem – elementem energetycznego korytarza Północ-Południe, a gaz trafiałby do innych krajów środkowoeuropejskich, niewykluczone, że także na Ukrainę, która z powodzeniem uniezależnia się od rosyjskiego gazu. Zdaniem wicepremiera nie powinno być również obaw o cenę, mimo że przyczyną rezygnacji przez rząd SLD z gazociągu była wyższa cena gazu norweskiego. – Od tego czasu wiele się zmieniło, w większym stopniu mamy teraz do czynienia z rynkiem odbiorcy, a nie dostawcy. Nawet wówczas kiedy parafowaliśmy kontrakt, cena gazu norweskiego i rosyjskiego była porównywalna, droższy był gaz z tzw. małego kontraktu norweskiego, ale to dlatego, że musiał być przepompowany przez sieć niemieckich gazociągów – podkreśla Steinhoff.
O tym, że Gazprom niekoniecznie jest konkurencyjny cenowo, może świadczyć przykład Ukrainy, która wyliczyła, że na tym, iż kupuje gaz w UE, a nie w Rosji zaoszczędziła 2 mld dol. Także dla Litwy gaz skroplony z Norwegii okazał się tańszy od rosyjskiego. – My też na tym skorzystaliśmy, dobre wyniki PGNiG są powodem zmniejszenia, w ramach kontraktu, zakupów gazu w Rosji i zastąpienia go zakupami spotowymi. Cena w znaczniej mierze zależy od tego, jak zostanie wynegocjowana, a Gazprom nie jest łatwym partnerem – podkreśla Steinhoff. PGNiG od wielu miesięcy negocjuje przed Trybunałem Arbitrażowym w Sztokholmie obniżkę stawek. Bez skutku. W poniedziałek polska spółka złożyła w tej sprawie pozew przeciwko Gazpromowi.
Sytuacja jest dla nas o tyle korzystna, że Norwegowie i Rosjanie toczą bój o europejski rynek – w ostatnich latach ci pierwsi wyprzedzili Gazprom, ale ten planuje kontrofensywę (której przejawem jest np. projekt Nord Stream 2) i w przyszłym roku chce sprzedać w Unii 162,6 mld m sześc. gazu. A to oznacza ostrą konkurencję. Tym ostrzejszą, że w grze pojawia się nowy gracz – skroplony gaz z USA.
Naftowa klątwa. Państwa orbitujące wokół Rosji tracą podwójnie. Więcej na Forsal.pl