Gdy w ubiegłym roku minister Krzysztof Tchórzewski mówił, że dwutlenek węgla, którego w energetyce najwięcej emitują elektrownie na węgiel brunatny i kamienny, jest bardzo potrzebny do życia nam, a w szczególności naszym topolom, wprawił słuchaczy debaty na Europejskim Kongresie Gospodarczym w niemałe osłupienie. W tym roku z kolei postanowił dość wyraźnie pokazać swój stosunek do odnawialnych źródeł energii (OZE). Tym razem stwierdził, że podejście branży OZE do tematu jest uczuciowe - bardziej niż w przypadku energetyki konwencjonalnej.
Trzeba mówić o swoich zamiarach, by decyzje były jak najlepiej wypracowane. Najważniejsze jest bezpieczeństwo dostaw. Dotychczas było zależne głównie od nas (chodzi o węgiel - red.). W energetyce gazowo-paliwowej też musimy mieć bezpieczeństwo dostaw, nie może być tak, że ktoś z zewnątrz nami trzęsie i musimy się podporządkowywać jakimś trendom - tłumaczył.
I choć Polska wciąż nie ma aktualnej polityki energetycznej kraju, która obejmowałaby okres do 2030 r., to minister powtórzył, że przynajmniej do 2045-2050 r. ilość zużywanego w naszym kraju węgla utrzyma się na obecnym poziomie. Nie mówił jednak, skąd weźmiemy węgiel, którego produkujemy coraz mniej, a którego import rośnie i w tym roku ma szansę przebić rekord 15 mln ton z 2011 r. (65 proc. kupujemy w Rosji).
Mimo to procentowy udział tego paliwa w miksie energetycznym będzie spadał z obecnych 85 proc. do 50 proc. w 2050 r. A to dlatego, że zapotrzebowanie na energię elektryczną stale rośnie.
- W 1990 r. mieliśmy 99 proc. energii wytwarzanej z węgla. Energetyka węglowa w najbliższej przyszłości będzie w Polsce funkcjonowała i musimy o nią dbać, by była coraz bardziej efektywna jeśli chodzi o emisyjność - mówił Tchórzewski.
I powtórzył to, co w sprawie budowy bloków węglowych mówił już wcześniej. Że po tych, które są teraz budowane (dwa bloki w Opolu po 900 MW - PGE, blok 450 MW w Turowie - PGE i 910 MW w Jaworznie - Tauron) i tym, który jest planowany (1000 MW Ostrołęka - Energa i Enea) kolejnych takich inwestycji w Polsce nie będzie. To element porozumienia z Brukselą, która wstępnie zatwierdziła nam tzw. rynek mocy, czyli dozwoloną pomoc publiczną dla energetyki. Mechanizm polega na tym, że wytwórcom energii płaci się nie tylko za produkcję prądu, ale i za gotowość do niej w szczycie - a do tego potrzebują oni nowych mocy. A te nie muszą być oparte na węglu. Np. PGE podjęła decyzję o tym, by nowe moce w elektrowni Dolna Odra opalać nie węglem, jak pierwotnie planowano, a gazem.
- Jako elektryk i energetyk, nie tylko jako minister, ciągle obserwuję, co się dzieje w branży. Kilkanaście lat temu zakładano wzrost zapotrzebowania na prąd na poziomie 1-1,5 proc. rocznie i tak układano prognozy dla tego sektora. A lata 2016 i 2017 przyniosły wzrost odpowiednio o 2,4 proc. i 2,13 proc. Przeliczając to na moc, przybył nam w zużyciu blok ok. 500 MW - mówił Tchórzewski, przypominając również, że zgodnie z unijnym prawem najstarsze i najgorsze bloki węglowe powoli wyłączamy. Ale trzeba je czymś zastąpić, by uniknąć blackoutu.
Tu minister dał do zrozumienia, że nie widzi możliwości, by podejmować decyzje o budowie morskich farm wiatrowych na Bałtyku bez decyzji o budowie elektrowni atomowej. Sęk w tym, że Orlen, który miał współfinansować atom, sugerował, że obok skupiania się na przejmowaniu Lotosu nie wyklucza budowy wiatraków na Bałtyku. A atom? Widocznie na razie będzie musiał pozostać marzeniem ministra energii, bo decyzji rządu w tej sprawie jak nie było, tak nie ma.