Góry śmieci na wysypiskach i płonące magazyny. Do tego rosnące lawinowo ceny i recykling, który dobrze wygląda tylko na papierze. Tak przedstawia się dziś polski krajobraz gospodarki odpadami. I nie zanosi się, by sytuacja szybko się poprawiła.
Eksperci są zgodni: długo nie chcieliśmy dostrzegać licznych patologii, które trapią ten rynek, naiwnie licząc, że śmieci będą same znikać i nie zatruwać środowiska, a przy tym kosztować symboliczne kilka złotych miesięcznie, jak to było w niektórych gminach jeszcze kilka lat temu.
Dziś tak niskie opłaty za odbiór śmieci są niespotykane, a ceny niebezpiecznie zbliżają się do górnych limitów określonych w przepisach, czyli ok. 34 zł od osoby miesięcznie za odpady segregowane (uwaga: inna sytuacja jest np. w Warszawie). Jeszcze więcej zapłacą ci, którzy nie fatygują się do rozdzielania śmieci na kilka pojemników. Dla nich opłata może być nawet czterokrotnie wyższa.
Dotyczy to przypadków, gdy stawka ustalana jest od osoby w gospodarstwie domowym, co jest najpopularniejszą, ale też nie jedyną metodą (stosowane są również opłaty uzależnione od powierzchni mieszkania lub zużycia wody).
Czy jest na to recepta? Proponowanych rozwiązań jest kilka, ale żadne nie przynosi szybkiej ulgi. Eksperci nie mają też złudzeń, że niezależnie od lekarstwa chwilę potrwa, zanim pacjent stanie na nogi. Zarówno uzdrowienie recyklingu, który przeżywa kryzys, od kiedy
Chiny przestały skupować odpady z Europy, jak i unieszkodliwienie ich np. w specjalistycznych spalarniach, które dopiero trzeba wybudować, to co najmniej kilkuletni proces.
Przyszłość bez odpadów…
Oba rozwiązania zarysowują też główną oś sporu, która przebiega dziś wśród fachowców. Część z nich kładzie nacisk na poprawę selektywnej zbiórki (dzięki czemu odpady będą czystsze i łatwiejsze do przerobienia),
dofinansowanie nowych technologii recyklingu i wybudowanie specjalistycznych zakładów, które pozwolą przetwarzać surowce wtórne na nowe produkty (np. opakowania). Podkreślają też, że zamiast myśleć jak odpadów się pozbyć, należałoby wdrażać rozwiązania, by śmieci było jak najmniej. Tu pomocne byłoby wprowadzenie kaucji np.
na butelki plastikowe i popularyzacja opakowań wielorazowego użytku.
To kierunek, w którym zmierzało do tej pory
Ministerstwo Środowiska. Rządzący podkreślali, że priorytetem w nadchodzących latach będzie rozwój recyklingu, poprawa selektywnej zbiórki i „nadanie wartości odpadom”, aby surowce wtórne były traktowane jako wartościowy towar, a nie obciążenie.
Dziś sytuacja jest jednak dużo trudniejsza niż jeszcze kilka lat temu, gdy
Chiny przyjmowały najgorsze jakościowo odpady z Europy za bezcen. Dzięki temu europejskie instalacje do recyklingu przetwarzały tylko najlepsze materiały, a popyt na przetworzone produkty i podaż surowców się równoważyły.
Ta bańka pękła jednak w 2017 r., gdy Chińczycy wprowadzili embargo na odpady z Europy. Efekt jest taki, że o ile w poprzednich latach instalacje przyjmowały wybrane frakcje bezpłatnie, a nawet za nie płaciły, o tyle dziś to my musimy dopłacać, by ktokolwiek chciał je przyjąć. Odpadów na rynku jest bowiem za dużo, a ich wartość jest bardzo niska.
Sprawny
recykling utrudnia też brak jednolitych standardów projektowania opakowań. Innymi słowy, koncerny mogą wprowadzać na rynek produkty, których przetwarzanie jest utrudnione lub wręcz niemożliwe, np. z powodu wymieszania tworzyw sztucznych, których nie da się później technicznie rozdzielić.
Obecnie na poziomie unijnym trwają prace nad stworzeniem wytycznych dla producentów, a w Polsce opracowywane są regulacje mające zobowiązać firmy, by te płaciły więcej za opakowania nienadające się do recyklingu. Są to jednak skomplikowane reformy, których wdrożenie i implementacja zajmie kilka lat.
…to scenariusz idealny, ale nierealistyczny?
Wielu ekspertów przekonuje więc, że potrzebne są rozwiązania bardziej doraźne, a wizja przyszłości, w której nie produkujemy odpadów lub wszystkie przetwarzamy, jest mrzonką. Twierdzą, że niezależnie od naszych wysiłków nie uda się w nieskończoność przerabiać wszystkich odpadów. Zawsze pozostaną bowiem resztki, których nie da się poddać recyklingowi. To m.in. fragmenty butelek, strzępki folii, kawałki gumy, drobne plastiki. Frakcji tej mamy zaś aż w nadmiarze, choć szacunki są różne: przybywa ich od 3 do 7 mln ton rocznie, a przetwarzanych jest, zgodnie z danymi GUS, ok. 1,1 mln ton. Pozostałe są tymczasowo magazynowane w sortowniach i to ich nadmiar znacząco winduje ceny.
Przerwać tę sytuację mogłyby nowe instalacje termicznego przetwarzania, w których odpady nienadające się do recyklingu byłyby spalane, a wytworzone ciepło zasilałoby gminny system ciepłowniczy. Rozwiązanie to jest powszechnie stosowane na Zachodzie. W Niemczech spala się obecnie ponad 54 proc. odpadów, a najwięcej (ponad 60 proc.) w państwach skandynawskich: Danii, Szwecji i Norwegii. W całej Europie działa ponad 500 spalarni.
W Polsce jest ich zaledwie osiem. Dlatego też coraz więcej samorządów zgłasza potrzebę budowy nowych instalacji. W listopadzie przedstawiciele 41 gmin Górnośląsko-Zagłębiowskiej Metropolii podjęli uchwałę intencyjną w sprawie budowy instalacji mogącej przekształcić około 200 tys. ton odpadów rocznie. Z podobną inicjatywą wyszli włodarze Stalowej Woli, Rzeszowa i kilkunastu sąsiednich gmin z woj. podkarpackiego, a także samorządowcy z Podhala.
Przekonują, że wolą, by odpady były spalane w specjalistycznych instalacjach wyposażonych w systemy oczyszczana spalin, niż płonęły pod gołym niebem, uwalniając do atmosfery setki ton szkodliwych substancji, jak to było w Zgierzu, gdzie podczas głośnego pożaru z 2018 r. z dymem poszło ponad 50 tys. ton śmieci. Upatrują w tym też szans na obniżenie cen dla mieszkańców. W Bydgoszczy czy Koninie, gdzie śmieci trafiają do spalarni, ceny oscylują w przedziale 250–330 zł za tonę. Dla kontrastu w Łodzi koszt odbioru odpadów wynosi obecnie ok. 700 zł za tonę, choć kilka lat wcześniej w mieście istniały plany budowy instalacji termicznego przetwarzania odpadów.
Nie wszyscy podzielają jednak wiarę, że budowa nowych instalacji ukróci patologie i przełoży się na oszczędności. Przeciwnicy spalarni twierdzą, że wiele kosztów jest ukrytych, i nie równoważą ich niskie opłaty od mieszkańców (włącznie z rozłożoną na lata budową instalacji), przez co miasta są zmuszone dopłacać do systemu z budżetu. W ich ocenie spalanie odpadów to droga na skróty i kosztowne rozwiązanie doraźne, które "zabetonuje" system na lata, wypierając recykling. A to na nim musimy się skupić, bo w świetle unijnych wymagań już w tym roku musimy przetwarzać ponad 50 proc. odpadów. Jesteśmy zaś ledwo w połowie tej drogi i grożą nam milionowe kary.
Wierzchołek śmieciowej góry
Co do jednego eksperci są zgodni: zmiany są konieczne i nie możemy z nimi dłużej zwlekać, bo o ile już dziś nie ma co zrobić z górą odpadów, o tyle w nadchodzących latach śmieci będzie – jak pokazują wszystkie trendy – tylko przybywać. Dziś w Polsce produkujemy ich ponad 12,5 mln ton rocznie (to ok. 325 kg na głowę). Przy czym są to szacunki GUS-u, które w ocenie branży są zdecydowanie za niskie (średnia unijna wynosi powyżej 525 kg).
Takie zaniżenie danych u nas jest wynikiem nieszczelności systemu, w którym śmieci przepływają bez odpowiedniego nadzoru. To ma się wkrótce zmienić w wyniku działania uruchomionej w tym roku Bazy Danych o Odpadach, czyli centralnego system informatycznego, który pozwoli śledzić trasę każdej śmieciarki i wymusi na firmach, samorządach i instalacjach dokładniejszą sprawozdawczość.
Skutek uboczny może być jednak taki, że już wkrótce więcej odpadów pojawi się oficjalnie w systemie, który już teraz dusi się od nadmiaru problematycznych frakcji. Urealnimy więc nasz ogląd sytuacji, ale skonfrontujemy się też z dużo większym wyzwaniem, niż przewidywaliśmy, na które obecnie – bez podjęcia bardziej radykalnych działań – zupełnie nie jesteśmy gotowi.
W Niemczech spala się ponad 54 proc. odpadów, a najwięcej (ponad 60 proc.) w państwach skandynawskich: Danii, Szwecji i Norwegii. W całej Europie działa ponad 500 spalarni. W Polsce jest ich zaledwie osiem