Ludzie wiedzą, jakie mogą być konsekwencje zmiany klimatu dla nich i przyszłych pokoleń, a jednocześnie są zanurzeni w świecie drobnych spraw, którymi żyją na co dzień. Informacje na temat katastrofy klimatycznej są zbyt niepokojące, aby można je było uwzględnić w doświadczeniu codzienności - mówi Ewa Bińczyk profesor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Dziennik Gazeta Prawna
Oswoiliśmy się już z myślą, że jako gatunek możemy nie przetrwać?
Rzeczywistość, w której żyjemy, ciągle brutalnie przekonuje nas, że ludzkości po prostu nie opłaca się nie wyginąć. Dla tej części z nas, która przyjęła, że jest już za późno na działania wobec nadciągającej planetarnej katastrofy środowiskowej, pierwszym wyborem jest próba szukania dla siebie miejsca w świecie, który za chwilę przestanie istnieć. Pojawia się nihilizm – może nie zasługujemy na uratowanie? W ten sposób ludzie godzą się z procesem samounicestwienia naszego gatunku, który według nich jest nieuchronny.
To wyraz egoizmu z naszej strony czy forma samoobrony?
Wielu z nas zależy na tym, by nie trafić do ekopiekła za bierność wobec ryzyka zmiany klimatycznej. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na badania amerykańskiej badaczki Kari Marie Norgaard z Oregon University, która próbowała poznać przyczyny zbiorowego ignorowania problemu destabilizacji klimatu w sferze publicznej na przykładzie norweskiego i amerykańskiego społeczeństwa. Autorka postawiła tezę o publicznym paraliżu oraz zupełnym braku umiejętności poradzenia sobie z problemem zmiany klimatu. Norgaard twierdzi, że obserwujemy całe pokolenia lunatyków, które zmierzają w stronę katastrofy. Najbardziej interesujące jest jednak to, że impas klimatyczny nie wynika wcale z braku wiedzy czy ignorancji obywateli i obywatelek.
Zatem z czego?
Badani przez Norgaard ludzie doświadczają pewnego rodzaju podwójnej rzeczywistości. Z jednej strony wiedzą, jakie mogą być konsekwencje zmiany klimatu dla nich i przyszłych pokoleń, z drugiej strony są zanurzeni w świecie drobnych spraw, którymi żyją na co dzień. Informacje na temat katastrofy klimatycznej są zbyt niepokojące, aby można je było uwzględnić w doświadczeniu codzienności. Ci ludzie są autentycznie przejęci, ale nie znajdują miejsca i partnerów, także tych instytucjonalnych, przy pomocy których mogliby wyrazić swój niepokój i podzielić się obawami o przyszłość. Nie mamy drogowskazu, nikt nam nie chce dać przykładu, co i jak moglibyśmy zrobić.
Ile czasu nam zostało?
Mamy go coraz mniej. Zaczyna się robić desperacko. Do tej pory myśleliśmy o konsekwencjach globalnego ocieplenia, zakładając, że może ono nastąpić najwcześniej pod koniec stulecia. Obecnie klimatolodzy i badacze środowiska mówią już o najbliższych dwóch dekadach. Zachodzące zmiany klimatu są jednym z najlepiej udokumentowanych zjawisk w historii nauki. Znajdujemy się w takim momencie historycznym, w którym niezbędne wydają się zmiany na poziomie strukturalnym. Pilną potrzebą jest radykalizacja postaw obywateli i domaganie się przez nich zmiany kursu przez rządy i klasę polityczną. Tylko w ten sposób możemy próbować zapobiec katastrofie ekologicznej.
Długo dyskutowano na temat wniosków zawartych w specjalnym raporcie IPCC – Międzyrządowego Panelu ds. Zmiany Klimatu z 2018 r. Według jego autorów ludzkość ma czas do 2030 r., by powstrzymać katastrofalne skutki zmiany klimatu.
Warto zwrócić uwagę na to, jak komentują takie raporty czołowi przyrodoznawcy. Zwracają uwagę na to, że treści zawarte w tym raporcie są zbyt łagodne w obliczu nie tylko zmiany klimatycznej, o której tak dużo się mówi, ale wręcz destabilizacji systemów planetarnych. Realnym scenariuszem jest dzisiaj wytrącenie Ziemi ze stanu równowagi.
Co to znaczy?
Coraz bardziej słyszalne są głosy klimatologów, którzy analizują zachodzące procesy w kategoriach sprzężeń zwrotnych. Weźmy przykładowo Arktykę. Jeśli roztopi się całkowicie, to nie będzie to tylko problemem obszaru położonego wokół niej. Odczujemy to wszyscy. Gdy spojrzymy na ostatnie kilkanaście tysięcy lat i trwającą współcześnie epokę holocenu, to zobaczymy, w jak stabilnych parametrach planetarnych rozwijał się homo sapiens. Przez ten czas nie było prawie w ogóle większych wahań temperatury. Były ostrzejsze zimy w średniowieczu, ale w takich warunkach np. rolnictwo mogło się rozwijać w miarę stabilnie. To, czego obawiają się dzisiaj badacze, to perspektywa, że nagle przejdziemy od względnej równowagi do totalnych wahań. Stąd tak często wyrażane opinie, że możemy wyginąć jako gatunek już w następnym pokoleniu. To nie są żarty.
Kończy się holocen. Co wiemy na temat zbliżającej się epoki?
Naukowcy nazwali ją antropocenem – pierwsze wzmianki na jej temat mówią o epoce, w której człowiek stopniowo staje się siłą geologiczną przekształcającą planetę. Zmiany planetarne wywołane działalnością człowieka to przede wszystkim erozja gleb, wzrost CO2 w atmosferze, wymieranie gatunków, ich migracje oraz zakwaszanie oceanów prowadzące do destrukcji raf koralowych. Dyskusja o antropocenie to rewolucja nowego paradygmatu w naszej refleksji nad środowiskiem. Współczesne tempo zmian systemu planetarnego, głębia tych przekształceń i fakt, że sprawcą tego jest człowiek, nie mają w historii precedensu.
Tak duża sprawczość, którą sobie przypisujemy jako ludzie, musi wywołać falę entuzjazmu. Przejmujemy wręcz stery planety. Jakie to może mieć konsekwencje dla naszego stosunku wobec zmian klimatycznych?
Niestety daje się zauważyć przejawy arogancji z naszej strony. Niektórzy są bardzo dumni z tego, że odcisnęliśmy widoczne gołym okiem piętno na naszej planecie. W 2016 r. badacze zauważyli, że roztopienie się pokrywy lodowej Grenlandii zmieniło jej ciężar, przez co zmieniła się oś nachylenia Ziemi. Mamy więc wymiar planetarny sprawczości na skalę dotychczas nieznaną. Można oczywiście powiedzieć: wow, to wszystko osiągnął nasz gatunek! Następstwem tego jest narracja, którą możemy nazwać wspaniałym antropocenem. Przejawem takiego myślenia jest technoentuzjazm i pokusa, że zrobimy sobie planetę własnego wyrobu, coś w rodzaju wielkiego planetarnego ogrodu.
Jak się odnajdujemy w roli ogrodników?
To jest paradoks, że jesteśmy supersprawczy, ale i bezradni jako ofiary zmiany klimatycznej. Patrząc pod tym kątem, zdecydowanie więcej jest ludzi bezradnych i skrzywdzonych niż tych mających siłę sprawczą. Z jednej strony chcemy zamienić planetę w ogród, ale z drugiej strony część z nas boi się tego, że Gaja się odegra. Mamy też jednak nadzieję, że opanujemy tak przyrodę, że będziemy jako inżynierowie klimatu regulować Ziemię jak termostat, czyli urządzenie, które możemy sobie dowolnie zaprogramować. Klimatolodzy mówią wyraźnie, że tak nie będzie. Ignorowanie sił sprawczych przyrody można interpretować w tym przypadku jako świadectwo humanistycznego cynizmu.
Obecna forma kapitalizmu ma tutaj znaczenie?
W neoliberalizmie natura została sprowadzona do tego, co jest w stanie z niej wycisnąć materialnie rynek. Konsekwencją tego jest utrata przez nią autonomiczności. Zgodnie z logiką rynkową ochrona przyrody musi się opłacać, usługi ekosystemowe powinny na siebie zarabiać. Liczy się przede wszystkim generowanie zysków. Postępujący proces utowarowienia przyrody dobrze widać na przykładzie przeklasyfikowania lasów czy drzew na zasoby drewna, ryb i owoców morza na łowiska, zwierząt na inwentarz żywy, a rzek i jezior na zasoby wody pitnej. Wciąż dominuje przeświadczenie, że przyroda może być eksploatowana w nieskończoność bez ponoszenia żadnych kosztów. Takie wydarzenia jak szóste wielkie wymieranie gatunków czy przemieszczanie się stref klimatycznych nie robią dużego wrażenia na wielkich koncernach.
Nie są w stanie zrobić kroku w tył, widząc, że zbliża się koniec?
Koncerny same się nie zmienią. Dopóki rządy nie narzucą podatków, ten proces akumulacji kapitału będzie trwał, co dobrze widać po planach inwestycyjnych największych firm. Jeden z największych koncernów paliwowych zaraz po katastrofie w Zatoce Meksykańskiej deklarował, że od teraz będzie inwestować w odnawialne źródła energii. A co widzimy dzisiaj? Inwestycje w ekstremalne formy wydobycia energii, np. łupki, które są katastrofalnie szkodliwe dla środowiska. Przemysł nie stanie się zielony sam. Tegoroczny laureat Nagrody Nobla z zakresu ekonomii William Nordhaus proponuje opodatkowanie tych, którzy realnie szkodą klimatowi. Podatki od największych koncernów miałyby trafiać do zwykłych obywateli.
Podatki to dla wielu zwykłych obywateli temat tabu. Czy są przygotowani mentalnie na opowieść o regulacjach, które są dla nich jedynym ratunkiem?
Ludzie są bardzo przywiązani do idei wolności, boją się regulacji. Ograniczenia kulturowe neoliberalizmu mają w tym kontekście duże znaczenie. Tylko że rynek nie jest wolny, lecz obwarowany regulacjami, umowami oraz subsydiami. Mamy całe mnóstwo regulacji, np. zakaz pracy nieletnich czy handlu żywym towarem, i bardzo ich potrzebujemy. W takich nurtach ekonomicznych, jak nurt post wzrostu, mamy alternatywy, na przykład koncepcję pogoni za czasem wolnym i spójnością społeczną, zamiast pogoni za szybkim obrotem pieniądza w gospodarce czy konsumpcją.
Stawka w tej grze jest olbrzymia. Możemy coś jeszcze zepsuć?
Jeżeli będziemy kontynuować dotychczasowy model biznesowy, to faktycznie w najbliższych dekadach – w tym kontekście jako przełomowy często pojawia się 2050 r. – możemy już nie mieć możliwości życia w relatywnie stabilnym świecie. Ziemia przetrwa i może nawet nie wyginie cała ludzkość, ale z uwagi na migracje klimatyczne oraz ryzyko barbaryzmu i militaryzmu na pewno nie będzie można utrzymać znanych nam dzisiaj ładów gospodarczych i politycznych. Przed nami rosnące ryzyko zapaści ekonomicznych, nowe ogniska głodu, powstanie nowych pułapek ubóstwa. Pilnie potrzebujemy przeniesienia dyskusji i działania na wyższy poziom. Dotychczas zajmowaliśmy się ekosystemem w skali lokalnej, co było ważnym i cennym doświadczeniem. Dzisiaj jednak mówimy o planecie.
Od jakiegoś czasu dyskutują o tym ze sobą naukowcy, tematem interesują się także media. Pani obserwuje tę debatę od kilkunastu lat, jakie wnioski z niej płyną?
Debata o planetarnym kryzysie środowiskowym jest dramatyczna, ale jest też w niej dużo nadziei. Część osób uważa, że to nasza ostatnia szansa. Dyskusje połączyły już humanistów i przyrodoznawców. Wciąż jednak brakuje ekspertów, którzy zwracaliby uwagę na problemy ekologii w kontekście społecznym, a nawet egzystencjalnym. Potrzebujemy, żeby o tym mówić językiem upadku systemu ubezpieczeń, wojen i trudnych do przewidzenia zmian politycznych. Pomocny może być też wątek geoinżynierii, która może być związana z rywalizacją największych światowych mocarstw.
Pojawił się pomysł rozpraszania siarki w stratosferze, by spowolnić zmianę klimatu. Czy o to chodzi architektom geoinżynierii?
To nie są nowe pomysły, ludzkość takie plany awaryjne zakładające modyfikację parametrów pogody, a teraz klimatu formułowała znacznie wcześniej. Zawsze było to uzasadniane sytuacją nadzwyczajną. V Raport IPCC z 2014 r. omawia kilkanaście metod inżynierii klimatu. Za najbardziej realistyczny uważa się projekt rozpraszania siarki w stratosferze. Jest to przerażająco łatwe w zastosowaniu. Zadaniem siarki miałoby być odbijanie promieni słonecznych. Kosztowałoby to kilka miliardów dolarów i mogłoby być przeprowadzone z terytorium jednego państwa. Będzie to przypominało efekt wybuchającego wulkanu.
To nas uratuje?
Umożliwi nam to obniżenie temperatury globalnej o kilka stopni. Trzeba będzie jednak powtarzać taką procedurę co kilka lat. Nie będzie można odpuścić, bo gdybyśmy odpuścili, to temperatura skoczy nam gwałtowanie o 4–6 stopni, a to jest już szok dla planety. Semestr zimowy 2016 r. spędziłam na Uniwersytecie Harvarda, gdzie pracują orędownicy tego rozwiązania. Mówili o tym, żeby zamiast siarki rozproszyć przemysłowe diamenty. Retorycznie brzmi to lepiej, bo siarka kojarzy się z zanieczyszczeniem.
Są pewni, że to dobre i bezpieczne rozwiązanie?
Oni już nie wierzą, że ludzkość będzie w stanie na czas przesterować gospodarki na tory niskoemisyjne. Dlatego szukają planu awaryjnego. Naukowcy mówią wprost, że tego nie chcemy, ale nie mamy innego wyjścia.
Może się udać. Ale czy nie powinniśmy być przygotowani również na najgorsze?
Pojawia się od razu następująca wątpliwość: jeżeli nie potrafimy solidarnie opodatkować przemysłu paliwowego i zatrzymać subwencjonowania węgla, to w jaki sposób dogadamy się podczas tak poważnego procesu, jakim jest geoinżynieria? Istnieje duże prawdopodobieństwo, że wymknie się to nam w pewnym momencie spod kontroli. Przyrodoznawcy zdecydowanie przestrzegają przed kaskadą niezamierzonych skutków takiego zabiegu.
Ktoś w ogóle zwraca uwagę na te potencjalne zagrożenia?
Geoinżynieria jest poważnie brana pod uwagę przez ONZ, organizuje się coraz więcej międzynarodowych konferencji, podjęto nawet próby etycznego kontrolowania tego procesu. Nie mniej ważnym wątkiem wydaje się walka mocarstw o to, kto będzie decydować o tym, gdzie rozpraszać siarkę i kto poniesie największe tego konsekwencje, bo poszkodowani na pewno będą.
Wiemy, kto ucierpi najbardziej?
Możemy się domyślać, że działania w zakresie geoinżynierii uniemożliwią rolnictwo w pewnych krajach. Mówi się o zaburzeniu cyklów monsunowych, co uderzyłoby w kraje rozwijające się. W Europie słychać już głosy, że jeśli nie wiadomo, kto będzie za to odpowiedzialny, to warto, żeby to było państwo demokratyczne z naszego kontynentu. Wówczas ten projekt byłby oparty na cywilizowanych zasadach. Tak przynajmniej sądzą orędownicy tej idei.
Nie brzmi to przekonująco, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że przecież historycznie te państwa demokratyczne rozwijały się dzięki wyzyskowi i kolonizacji państw Trzeciego Świata.
Niektórzy mówią nawet, że nie powinniśmy mówić o antropocenie, bo to nie wszyscy ludzie doprowadzili planetę do stanu obecnej destrukcji. Zamiast tego powinniśmy mówić o anglocenie, bo odpowiedzialność za obecną sytuację ponoszą głównie ludzie, którzy mówią po angielsku. Miliard najuboższych na tej planecie nie emituje nic, jeśli chodzi o gazy cieplarniane, oni są niewinni, ich dochody i konsumpcja są na bardzo niskim poziomie. 7 proc. najbogatszych emituje 50 proc. gazów cieplarnianych. Jeśli Stany Zjednoczone wycofują się z paryskiego porozumienia klimatycznego, to widać, że nie chcą jechać z nami na jednym wózku. Dotychczas podzielaliśmy pewien wspólny horyzont przyszłości, jako ludzkość zmierzaliśmy w jednym kierunku. Teraz obserwujemy odwracanie się plecami najbogatszych ludzi na świecie od całej reszty.
No i teraz ci, którzy ponoszą odpowiedzialność za to wszystko, mają decydować, w jaki sposób sobie poradzić z katastrofą ekologiczną.
Dlatego warto w tym miejscu wspomnieć o ekologicznym apartheidzie. Coraz częściej bowiem mówi się o klasach antropocenu i o nowym konflikcie klasowym. Jak popatrzymy na nierówności ekonomiczne i społeczne, to zobaczymy, że jednym z największych problemów jest konsumpcja w krajach rozwiniętych i wysoki stopień zanieczyszczenia środowiska za sprawą naszego stylu życia. Istnieje obawa, że uprzywilejowani, którzy najbardziej skorzystali na obecnej formie kapitalizmu, będą próbowali, np. poprzez inżynierię klimatu, ustawić sobie dzisiaj sytuację tak, jak będzie im się podobało.
Równie dobrze można sobie wyobrazić, jak bogaci budują swoją enklawę, w której panuje błogi spokój, a mieszkańcy żyją długo i szczęśliwie.
Musieliby mieć na to zasoby, a przecież mówimy o katastrofach na wielką skalę i problemach, przed którymi nie sposób się schronić. Takie separowanie bogatych od całej reszty populacji, jeśli w ogóle okaże się możliwe, to tylko w krótkoterminowej perspektywie. Świat o 4 stopnie cieplejszy w 2080 r. oznacza utratę prawie 90 proc. lasów Amazonii, całą południową Europę zamienioną w pustynię, 50 proc. populacji planety, która żyje w warunkach ekstremalnych upałów, i miliony uchodźców klimatycznych. To nie jest świat, w którym bogaci będą mogli znaleźć bezpieczną i beztroską przystań.
Przed laty żyliśmy w strachu przed dziurą ozonową, następnie uczulano nas na problem globalnego ocieplenia, podpisano nawet w tej sprawie w 1997 r. Protokół w Kioto, a w 2015 r. na mocy zawartego porozumienia paryskiego udało się osiągnąć światowy kompromis w ramach ograniczenia zmian klimatu. Tak doniosłe wydarzenie w tak krótkim czasie i w efekcie tego dojmujące wrażenie apatii i marazmu dziś.
Rozumiem, że można na to patrzeć w taki sposób, ale historia ostatnich 20 lat powinna zawierać więcej szarości. Nie możemy lekceważyć wpływu i znaczenia procesu dezinformacji. Od lat obserwujemy masową produkcję wątpliwości i sceptycyzmu wobec danych naukowych. Powstaje wrażenie, że doskonale udokumentowane i wiarygodne badania wymagają powtórzenia, ponieważ nie mamy pewności co do ich jakości. Obserwowaliśmy tworzenie atmosfery kontrowersyjności wokół doniesień nt. kwaśnych deszczów, szkodliwości azbestu i dziury ozonowej. Zaprzeczanie faktom to szczególne strategie antropocenu. Pełnią one funkcję polityczną. Ich skutkiem jest długotrwałe zablokowanie procedur regulacyjnych wobec szkodliwych produktów. Wskutek tych niezwykle drogich kampanii dezinformacyjnych kilka lat temu 44 proc. Amerykanów i Amerykanek było przekonanych o tym, że globalne ocieplenie nie jest wywołane ludzką aktywnością.
Porzuciłem nadzieję na pozytywną puentę w tej rozmowie.
Zaskoczę pana na koniec. Kilka tygodni temu 15-letnia dziewczynka, Greta Thunberg, podjęła szeroko nagłośniony protest przed szwedzkim parlamentem. Przeciwko bierności polityków w sprawie klimatu. Przecież tutaj chodzi o jej pokolenie. W USA i na całym dzieci składają zbiorowe pozwy sądowe przeciwko rządom. Obywatele i obywatelki, także w Polsce, domagają się od mediów głównego nurtu rzetelnych informacji na temat powagi problemu zmiany klimatycznej, także w serwisach pogodowych, w których bezrefleksyjnie wypowiadane są peany na temat temperatury 20 stopni Celsjusza na 1 listopada. Kościoły, kraje, firmy i miasta deklarują dywestowanie – odejście od inwestycji w przemysł paliw kopalnych. Nie jesteśmy sami, wystarczy jeszcze tylko domagać się od polityków, by zeszli na ziemię i uwzględnili to, co dzieje się z planetą.