Zostałem okrzyknięty lobbystą, który chce skanować twarze dzieci i sprzedawać je koncernom zagranicznym – mówi Marcin Józefaciuk, poseł KO i nauczyciel.
Jak jest w Sejmie?
Trochę jak w szkole. Było rozpoczęcie roku, kiedy poznawaliśmy budynek i pierwszego dnia posiedzenia wydeptałem 30 km po tych korytarzach. Są obrady, które wyglądają jak zebranie, czy rada pedagogiczna, tyle że większa.
Poczuł się pan jak u siebie?
Uczę się. Nie myślałem wcześniej o byciu posłem, moja bajka to sala lekcyjna. Zawsze byłem daleko od polityki.
Dopiero pan zadebiutował, a już dał się pan porwać lobbystom big techu.
Byłem na jednym spotkaniu w Google, a już na Twitterze (X) zostałem okrzyknięty lobbystą, który chce skanować twarze dzieci i sprzedawać je koncernom zagranicznym.
A jak było?
Byłem gościem spotkania z mieszkańcami Łodzi na temat nowoczesnej edukacji. Po nim podszedł do mnie Marek Miller z Google i zaprosił na spotkanie w siedzibie. To była zwykła kawa, rozmawialiśmy o tym jak z punktu widzenia dyrektora wygląda wchodzenie sztucznej inteligencji do szkół. Nauczyciele z niej korzystają, dzieci korzystają, nie ma co zakłamywać, że jest inaczej. Poza tym jak ktoś mi zarzuca, że lobbuję, to znaczy, że nie zna podstaw prawnych, bo jako wicedyrektor szkoły kształcącej w zawodzie mam obowiązek współpracy z biznesem.
Ale rozmawiał pan jako poseł czy jako dyrektor?
Pewnie zwrócili na mnie uwagę, bo jestem i posłem, i wicedyrektorem. Ale rozmawiałem jako ja.
Tyle że tego nie da się rozdzielić. Jak pan rozpoznaje, że kawa jest tylko zwyczajną rozmową?
Myślę, że granicą jest to, że ktoś będzie próbował mnie przekonać, żebym gdzieś poszedł, zapukał w jakieś drzwi czy przyspieszył prace nad jakimś rozwiązaniem w zamian za coś. Natomiast fajne jest to, że jestem tylko zwykłym posłem, więc nawet jeśli do czegokolwiek dałbym się przekonać, to nie jestem decyzyjną osobą.
Pan sobie odbiera sprawczość. Będzie pan głosował na posiedzeniach, na komisjach, zgłaszał poprawki do projektów.
Marzy mi się, żeby ludzie zaufali nam, posłom, że nie chcemy niczego złego. Dlatego też w ogóle wrzuciłem ten post z wizytą w Google. Żeby była zupełna przejrzystość z kim się spotykam. Jak poszedłem do jakiejś fundacji czy szkoły, też napisałem o tym w mediach społecznościowych.
Czyli to nie jest autopromocja przez selfie?
Tak, czytałem, „dzień bez selfie to dzień stracony”. Ale moim obowiązkiem jako posła jest informowanie o swojej działalności. Tego brakowało w ostatnich latach, a potem jak filip z konopi wyskakiwały jakieś pomysły. Powinniśmy doprowadzić do tego, żeby wreszcie usiąść do stołu z różnymi partnerami – fundacjami, firmami i zacząć normalnie rozmawiać jak powinna przebiegać cyfryzacja w szkole.
Jak jest dzisiaj? Pytam dyrektora Józefaciuka.
Chaotycznie. Sprzęt kupują do szkół ci, którzy są lepsi w pozyskiwaniu funduszy. Często wybierają go nauczyciele, którzy nie są specjalistami, więc zamawiają urządzenia, które po 2-3 latach przestają obsługiwać nowe programy. Czwartoklasiści dostają laptopy, ale szkoły są na to kompletnie nieprzygotowane.
Laptopy dla uczniów to zły pomysł?
Nie widzę sensu. Po pierwsze nie każda szkoła jest gotowa na tak dużo urządzeń podpiętych do prądu – część musi wymieniać elektrykę, bo instalacja nie wytrzymuje obciążenia. Nie ma gniazdek, żeby podłączyć laptopy, nie ma dla nich internetu o odpowiedniej przepustowości. Poza tym naprawdę nie widzę sensu kupowania laptopów, skoro niemalże każde dziecko ma smartfon. Można by wykorzystać te urządzenia.
Nie kupowałby pan żadnego sprzętu uczniom?
Jeśli już to czytniki, na których byłyby zainstalowane wszystkie podręczniki. Dzieciaki miałyby w plecaku czytnik, strój na wf, kanapki. Wtedy naprawdę byśmy ich odciążyli.
A laptop dla nauczyciela? Dostali bony, na które mogą dokupić brakujące urządzenia.
Tylko ci, którzy uczyli w czwartych klasach. Poza tym nauczyciele skarżą się, że sprzęt komputerowy bardzo podrożał, mamy tu powtórkę z kredytu 2 proc. Dużo większy sens, niż dawanie nauczycielom bonów na sprzęt miałoby dla mnie dofinansowanie do stanowisk pracy komputerowej w szkołach, dobrze oświetlonych i wyposażonych. Poza tym my mówimy tu o komputerach w sytuacji, kiedy wielu szkołom brakuje pieniędzy na ogrzewanie.
Powiedział pan o elektronicznych wersjach podręczników. Tylko że takich teraz nie ma. Państwo nie dostarcza także elektronicznego dziennika.
Byłbym bardzo daleki od tego, żeby tworzyć ogólnopolski dziennik. Dziś i tak ogromną ilość danych o uczniach i nauczycielach zbiera System Informacji Oświatowej (SIO). Niedługo będziemy wpisywać tam numery buta.
W poprzedniej kadencji powstała baza „Sportowe Talenty”, w której zbierane są m.in. wzrost czy waga uczniów, a później przekazywane klubom sportowym.
Ten projekt powinien zostać zakończony. Nie rozumiem, dlaczego kluby sportowe mają mieć dostęp do tak wrażliwych danych o uczniach. Jeżeli klub sportowy chce łowić talenty, niech to robi na swój koszt. Poza tym wydaje mi się, że ta baza i tak będzie bezużyteczna – widzę jakie dane do niej trafiają.
Chce pan powiedzieć, że niskiej jakości?
Czasami rodzice w podają dane z kosmosu. Na przykład, że dziecko ma 100 cm wzrostu i waży 80 kg. My to wpisujemy, bo przecież to oświadczenie rodzica.
Nie powinna ich ważyć pielęgniarka?
Nie jest napisane, w jaki sposób mamy pozyskać te dane. Jest opisane jak robić testy sprawnościowe, ale skąd wziąć wzrost, wagę dziecka – już nie, więc często zbiera się oświadczenia od rodziców. Podobny bałagan jest zresztą moim zdaniem w SIO – wymaga się tam od dyrektorów wpisywania masy niepotrzebnych rzeczy.
Jakie powinno być miejsce nowych technologii w szkole? Teraz pytam posła.
Jestem przekonany, że musimy wprowadzać do oświaty nowoczesne technologie. W przeciwnym wypadku uczniowie będą totalnie nieprzygotowani do rynku pracy. Aby kształcić ogrodników, czy optyków musimy ich nauczyć specjalistycznego oprogramowania – liczyłbym na pomoc rządu czy właśnie firm w wyposażeniu w nie szkół. Ale mam świadomość, że technologia jest też niebezpieczna.
Co ma pan na myśli?
Na przykład rozszerzona rzeczywistość może tak wciągnąć ucznia, że nie będzie chciał z niej wychodzić. Dlatego właśnie powinniśmy opisać ilość godzin, w czasie których wykorzystywane są nowoczesne technologie. To jest dokładnie taka sama sytuacja jak w przypadku pracy domowej. Sama w sobie nie jest zła, ale dzisiaj uczniowie mają jej masakryczną ilość, więc im szkodzi.
Jakie to powinno być ograniczenie?
Nie wiem, wszystko powinno zależeć od wieku dziecka, poziomu edukacyjnego. Zupełnie inne normy powinny być dla dzieci w podstawówce, a inne w technikum informatycznym. Ale takie ograniczenie jest moim zdaniem konieczne.
Jakie jest miejsce firm technologicznych w szkołach?
Ich obecność jest faktem. Pracujemy na elektronicznych dziennikach dostarczanych przez prywatne firmy, wiele szkół w trakcie pandemii zakupiło licencję Microsoftu, żeby mieć dostęp do Teams. Po części zresztą to zostało na nas wymuszone, na przykład w Łodzi miasto kupiło wszystkim licencje.
To wychowywanie konsumenta, który nauczony w szkole, w przyszłości będzie korzystał z usług tej firmy.
Szkoły powinny mieć wolność wyboru oprogramowania, na którym pracują. Jeśli ktoś będzie chciał wejść np. w programy open source, powinien móc to zrobić. Natomiast
Wydaje się, że mamy większe zaufanie do większych firm – chcemy po prostu dostać kompletny i wygodny system.