Ileż razy pisałem w różnych miejscach, że stan polskiego szkolnictwa wyższego, zwłaszcza nauki, jest fatalny, skandaliczny, beznadziejny. Teraz zaczyna się kolejny rok akademicki i słyszę, że rozmaite zespoły uczonych, działające w słusznej sprawie, rozmawiają a to z przedstawicielami PiS, a to Zjednoczonej Lewicy w nadziei, że coś zmienią.
Wszyscy naturalnie obiecują, ale nikt nie dotrzyma. Wobec tylu przedwyborczych obietnic składanych bez pokrycia i na olbrzymią skalę finansową nauka po raz kolejny znajdzie się na końcu. Może dostaniemy 8 proc. więcej, a może 8 proc. mniej. I tak Albanii nie przegonimy.
Zmiana w finansowaniu nauki z budżetu państwa, bo na razie o finansach prywatnych lepiej zapomnieć, musiałaby sięgać 200 proc. W okresie jednego roku, a nie w perspektywie dziesięciu lat. Tylko skok pomoże, pełzanie jest dla gadów. Jak zawsze powstaje problem, że jak się wyda na naukę, to nie będzie na coś innego. I owszem. Ja też mam ten problem, jak kupię kilka książek, to nie kupię farby do pomalowania domu, a by się przydało. Tylko że bez książek mnie nie ma, a porysowane i przybrudzone ściany tylko oko kolą.
Wydawałoby się, że jedynie bardzo bogaty kraj może sobie pozwolić na takie marnowanie ludzkich talentów i wiedzy, Polska takim krajem nie jest, więc w trakcie ostatnich kilku lat z mojej katedry odeszło kilku wybitnych badaczy z powodów finansowych. Zatrudnili się w uczelniach międzynarodowych finansowanych przez UE, albo w prywatnych jeszcze prosperujących, albo dostali wieloletnie stypendia, po których na ogół już się nie wraca do Polski, chyba że na starość.
Biedne władze uniwersyteckie nie mogą niczego zaproponować, a ministerstwo i teraz oszalałe partie polityczne obiecują dosłownie gruszki na wierzbie, czy raczej pełzanie pod gruszkami. Doktoranci pracują za darmo, więc muszą gdzieś dorabiać, zatem ich doktoraty się wloką. Teoretycznie i obowiązkowo powinni mieć zajęcia, ale przepisy dotyczące pracowników naukowych są tak rygorystyczne, że w wielkim strachu każdy stara się mieć dość zajęć, żeby nie krzyczeli, co sprawia, że dla doktorantów praktycznie zajęć nie ma. Mniej więcej co czwarty dostaje stypendium na rok, ale warunek to prowadzenie zajęć i kółko się zamyka. Oni nawet tak bardzo nie narzekają, bo już wiedzą, że tak być musi.
Ktokolwiek wygra wybory – mam swoje jawne preferencje i poglądy negatywne – nie zmieni finansowania nauki i przepisów dotyczących szkolnictwa wyższego, jeżeli nie zacznie myśleć o Polsce w perspektywie 5 do 10 lat. A nie zacznie, bo nie umie, bo nie ma wśród polityków ani jednej osoby, która by zdobyła sobie prawo do myślenia o przyszłości. Mam często wrażenie – prawdopodobnie mylne – że do polityki idą ludzie po szkole średniej, którzy pamiętają tylko ostatnie testy maturalne. Wybory to taki kolejny test, a potem trzeba się starać, żeby znośnie administrować. Nic dziwnego, że coraz mniej młodzieży z prowincji garnie się na wyższe uczelnie, bo po co wydawać pieniądze? Niemałe, jak się nie mieszka w Warszawie czy Krakowie.
Stopniowo klasa średnia, która umacnia się w naszym kraju, będzie zaiste średnia, bo pozbawiona ambicji intelektualnych i szacunku dla wiedzy. Nie mam najmniejszych pretensji. Obywatele oceniają sytuację znacznie trafniej niż politycy. Skoro nauka nic nie daje, to po cholerę się uczyć? Wygląda na to, że musimy czekać na charyzmatycznego wizjonera, który odkryje, że wiedza i nauka to rzeczy podstawowe. Ostatnio w Polsce takiego wielkiego dzieła edukacyjnego dokonała powstała w 1773 r. Komisja Edukacji Narodowej. Potem już nikt. Jaka jest szansa, że jakikolwiek rząd poprze podobną inicjatywę? Żadna.