Burkliwe woźne, obskurne szatnie, biurokracja – rodzice uczniów po latach ponownie stykają się ze szkolną rzeczywistością. Przepytaliśmy sześcioro z nich, jak sobie z tym radzą.
System
Zofia, mama 8-letniej Antosi, która chodzi do III klasy. Mieszka pod Warszawą i pomimo wahań wysłała córkę do szkoły wcześniej niż nakazują przepisy. Mała rozpoznawała litery i chciała się nauczyć pisać. Szkołę wybrała rejonową.
Gdy weszłam po raz pierwszy na rozpoczęcie roku, poczułam się tak, jakbym jeszcze raz trafiła do swojej szkoły: zapach środków czyszczących, ponuro spoglądająca woźna, która pohukuje na uczniów i rodziców, kilka krzywo przypiętych zdjęć i dziecięcych rysunków na ścianach i informacja o rozpoczęciu zbiórki zuchowej. Kiedy zaś w sali gimnastycznej rozstąpiła się grupa biało-grantowych dzieci, by przepuścić niosących sztandar i usłyszałam „Baaaczność, spooocznij” z ust wuefisty, uszczypnęłam się, by sprawdzić, czy aby przypadkiem nie cofnęłam się o kilkadziesiąt lat. Potem już odpłynęłam przy przemowie pani dyrektor o 1 września, Westerplatte i powrocie z wakacji do radosnej szkoły...
A to był dopiero początek. Ze zmian, które zaszły, to tyle, że pojawił się e-mail oraz dziennik elektroniczny i są inne obrazki w podręcznikach, reszta została taka sama. Nie wiem, czego oczekiwałam, ale po tych dwóch latach mojej córki w szkole wiem, co mi tak naprawdę najbardziej przeszkadza. To, że szkoła uczy tego samego, co za moich czasów. Karności, kombinowania, jak nie odrobić lekcji albo zrobić to jak najmniejszym kosztem. I od razu stawia w opozycji: uczeń kontra „buda”. Mam wrażenie, że dałam się nabrać, bo z opisów ministerstwa zrozumiałam, że dzięki temu, że poślę córkę do szkoły, w moim dziecku zostanie rozbudzona ciekawość świata, chęć poznawania. W praktyce wygląda to tak, że pani podkreśla szlaczkiem zadanie, kiedy moja Tośka rozwiązuje je inną metodą niż ta w podręczniku. Irytuje mnie to, bo myślałam, że dzieci teraz mają czas na kreatywność, na indywidualny rozwój. Przecież zgodnie z zapowiadaną zmianą programową dopiero w III klasie miałyby być na tym samym, wyrównanym poziomie, a wcześniej każdy uczeń miał iść swoją ścieżką. Ale nic z tego. Teoretycznie nie ma ocen (znowu idealny świat wykreowany przez urzędników). Praktyka jest inna: pani stawia punkty. Więc moja córka przychodzi do domu i krzyczy od wejścia: mamo dostałam trójkę czy piątkę. Nawet już nie podaje punktów, tylko od razu przelicza na oceny.
A kiedy zadaję standardowe rodzicielskie pytanie: „I jak tam było w szkole?”, słyszę: „No jak to jak? Nuda”. Mówi to z taką miną, że nie mam wątpliwości, że nie kłamie. Czekam, aż mnie zaskoczy swoją odpowiedzią.
Agnieszka, mama 6-letniego Staszka. Nie chciała posyłać go wcześniej do szkoły, ale objął go obowiązek szkolny, nie było więc wyjścia. Syn jest jedynakiem, to było jej pierwsze zetknięcie z placówką, do której nie zaglądała od 20 lat.
Niby wszystko jest OK, ale są takie drobnostki... Zastanawiają mnie choćby zajęcia komputerowe. Z opowieści dziecka wynika, że w czasie zajęć włączone są najwyżej trzy komputery, chociaż w sali jest ich znacznie więcej. Przy każdym komputerze siedzą po dwie osoby i rysują coś w Paincie, pozostali tylko się przyglądają. Efekt tych zajęć był taki, że syn przyszedł po szkole i dopytywał, jak się właściwie tego programu używa, bo on chciałby się nauczyć. W sumie dobre i to. U mojej koleżanki córka jest już w VI klasie, a cały czas się uczą obsługi komputera z podręcznika. A testy piszą na kartkach, np. odpowiadają, co to jest plik albo jak się kopiuje w Wordzie.
Marcin, ojciec 8-letniego Igora. Chłopiec poszedł od razu do II klasy. Chodzi do szkoły rejonowej w Krakowie. Obecnie jest w III klasie.
Najbardziej wkurzają mnie prace domowe. Jakby jeszcze miały do czegoś inspirować, to w porządku. Ale to zwykłe odbębnianie zadań. A czasem widać, że pani po prostu ma jakąś rozpiskę w swojej książce, co dzieci mają robić, np. ostatnio produkowaliśmy kalendarzyk z minerałami, które się znajdują w różnych obszarach Polski. Wszystko fajnie, ale to praca wyrwana z kontekstu, nie ma żadnej kontynuacji w postaci wycieczki do muzeum minerałów, jakiegoś projektu, czegoś, co dałoby dziecku wyobrażenie, o co chodzi. Zupełna fragmentaryzacja.
Karolina, mama 7-letniej Kasi (I klasa). Córka poszła do szkoły muzycznej, gra na fortepianie. Ze szkoły jest zadowolona, bo w klasach jest mało uczniów, dzieci nie są z rejonu (musiały przejść egzamin), chodzą na pierwszą zmianę i mają pyszne obiady.
Mała zaczęła dopiero naukę, ale przyglądałam się lekturom i się przeraziłam. Zdarza się, że nie ma ani jednej książki, która liczyłaby sobie mniej niż 40 lat. To niektóre przykłady książek: „Oto Kasia”, „Anaruk, chłopiec z Grenlandii” Cenckiewiczów, „Wojtek, który został strażakiem”, „Pies, który jeździł koleją”, „Pies, Bursztyn i goście”, „Karolcia”. Nie chodzi o to, że to zła literatura, ale czasy się zmieniają, niektóre książki się starzeją. Może należałoby zrobić jakiś miks. Np. w wielu szkołach w klasie II. czyta się lekturę „Jak to ze lnem było”. Szacowną i tradycyjną. Oto przykładowy fragment: „Ja patrzę, a tu gospodynie ten wymiędlony len znowu kładą na lasy, podsuszają, a te międlice zamieniają na jeszcze węższe »cierlice« i dalejże ten sam len, co już był raz wymiędlony w tych cierlicach, »pocierać«, żeby był jeszcze piękniejszy, miększy, czyściejszy”. Zwłaszcza dla ośmiolatka, któremu w domu się nie czyta ciekawych książek, superwybór. Ale jak się dowiedziałam, nauczyciel wybiera te książki, które są... dostępne w bibliotece.
Biurokracja
Agnieszka, mama Staszka
Pierwsze zdarzenie odbyło się na spotkaniu, które zwołano w drugim tygodniu po rozpoczęciu roku szkolnego. Nigdy w życiu nie podpisałam w ciągu godziny tylu papierków, co w czasie pierwszego zebrania w szkole mojego sześcioletniego dziecka. Zgoda na fluoryzację, na przebadanie przez logopedę, na zrobienie mu zdjęcia (podpisać muszą oboje rodzice!), na przekazanie nauczycielowi informacji o stanie zdrowia przez szkolną pielęgniarkę. Biurokracja wylewa się drzwiami i oknami – ale skoro trzeba, podpisujemy. Nigdy też w tylu miejscach w jednej instytucji nie podawałam danych swoich czy dziecka – wychowawca: raz, świetlica: dwa, stołówka: trzy. A przecież to wszystko, dokładnie to samo, znalazło się we wniosku o przyjęcie do szkoły. A świetlicę i klasę dzieli jakieś 25 metrów korytarza... No, ale skoro trzeba, podamy. Przynajmniej sobie PESEL dziecka utrwalę.
Na tym samym zebraniu otrzymaliśmy do wypełnienia ankietę: Czy twoje dziecko lubi chodzić do szkoły? Jak oceniasz ofertę edukacyjną? Co byś zmienił w szkole? – rodzice mieli spory problem, ponieważ mało kto wie już, co myśli na temat szkoły. Takie ankiety sprzyjają przedwczesnemu wyrabianiu sobie zdania o niej. Ale jak trzeba – wypełniamy.
Wreszcie zobaczyliśmy też „Nasz elementarz”. A nawet dostaliśmy egzemplarz do domu, chociaż 1 września powiedziano nam, że dzieci nie będą wynosić podręcznika ze szkoły. Książki, opatrzone numerem bibliotecznym, zostały przyporządkowane do poszczególnych uczniów. Nic się nie zgubi, nikt się nie wymieni.
I wreszcie inicjatywa rodziców. Zachęceni wieściami, jakie dotarły do nas z innych klas, proponujemy: „A gdyby pani wychowawczyni podała do siebie e-mail?”. „No dobrze, może nie będę odbierać codziennie, ale tak co 3–4 dni...” – słyszymy odpowiedź. Ale i tak pani wciąż komunikuje się z nami po staremu: dzienniczek ucznia i wklejona karteczka z informacją: „Zapraszam na zebranie...”.
Generalnie nie jest źle – dziecko nie narzeka, wstaje na ósmą, nie kwili przy pożegnaniu. Pracowicie za to liczy promyczki przy słoneczku wyrysowanym przez panią przy szlaczkach i porównuje z innymi dziećmi – jak mniej promyczków, to pewnie gorzej?
Marcin, ojciec Igora
Na wszystko są przepisy i regułki – tego mnie nauczył kontakt ze szkołą XXI wieku. To fakt, że nasz przypadek był nietypowy, ale wprawił ciało pedagogiczne w popłoch. Stasiek chodził do zerówki, ale potwornie się tam nudził. Umiał czytać, pisać i go do tego ciągnęło. Poszliśmy do poradni, w której pani pedagog przyjęła go kilka razy, przebadała i wydała opinię, że lepiej dla jego rozwoju będzie przenieść dziecko do klasy I. W szkole dyrekcja była bezradna. Dzwonili po poradę do kuratorium, a tam wydali decyzję – dziecko w zerówce nie jest uczniem, więc nie może być przeniesione na następny etap edukacji. Coś w tym rodzaju – tak czy siak nie miało to wiele logiki. Dogadaliśmy się, że w takim razie, aby przepisom stało się zadość, syn zostanie przyjęty we wrześniu do I klasy i od razu przeniesiony o klasę wyżej. Mały przerabiał podręczniki z I klasy w domu, bo go to bawiło. We wrześniu napisaliśmy podanie z prośbą o „rozważenie przeniesienie ucznia” etc. Tego samego dnia telefon z sekretariatu: państwo nie mogą prosić o rozważenie. Robicie to na własną odpowiedzialność. Następnego ranka skreślałem z podania to feralne słówko. Jednego nie dało się przeskoczyć – choć Stasiek był już uczniem II klasy, to ponieważ pierwszego września wpisano go do świetlicy razem z pierwszoklasistami, przez rok nie udało się go przepisać do świetlicy, tak by był razem z jego II klasą.
Opłaty
Karolina, mama Kasi
Jest coś, co mnie mocno zdziwiło i to już na pierwszym spotkaniu – że mamy masę obowiązkowo-nieobowiązkowych opłat. Właściwie od tego się zaczęło, od wyliczanki, jakie są opłaty. Po kolei: za radę rodziców minimum 40 zł, na składkę klasową 10 zł miesięcznie, za basen 40 zł miesięcznie. Za ubezpieczenie 45 zł. Potem się okazało, że wprawdzie za świetlicę się nie płaci – ale pojawia się lista z wyprawką w naturze. Bo szkoła jest niedofinasowana, a ma swoje potrzeby. I jeszcze lista potrzeb do klasy, woda, plastikowe kubeczki.
Agnieszka, mama Staszka
Szkoła bezpłatna jest tylko z nazwy. U nas cennik wygląda tak: 20 zł na rzeczy biurowe, 5 zł na świetlicę, bo panie coś z dziećmi muszą robić: wycinać, wyklejać etc. Dalej: ślubowanie, więc birety, zdjęcia, poczęstunek dla dzieci i lokalnej wierchuszki. Do tego dochodzi ubezpieczenie, rada rodziców. Pani powiedziała nam, że niepisanym zwyczajem jest, że pierwsze klasy robią prezent dla szkoły. Czytaj: rodzice zrzucają się i kupują np. rolety do którejś z sal. Wychowawczyni przyznała jednocześnie, że szkoła nie ma pieniędzy na jakieś dodatkowe pomoce naukowe, typu tablice multimedialne.
To nie koniec – dzieci jeżdżą na basen, który w zasadzie jest darmowy. Ale za dowiezienie dzieci na pływalnię już trzeba zapłacić – wychodzi niecałe 200 zł za semestr. Może się wydawać, że jak rząd przygotuje i rozda darmowy podręcznik, to i szkoła zrobi się darmowa. Tymczasem szkoła darmowa była i jest tylko w teorii.
Papier
Zofia, mama Antosi
„Braki papieru? To czasy PRL”. Nic bardziej mylnego. Na drugim zebraniu dyskusja na temat papieru toaletowego była wyjątkowo żywiołowa. No bo się okazało, że dla dzieci jest on za twardy, taki szary i niemiły. Co zrobić? Najlepiej się zrzucić na inny. Ale żeby należał tylko do naszej klasy, żeby inne dzieci nie korzystały. A jak już mówiliśmy o tym, to jedna z matek rzuciła, że przydałoby się i lepsze mydło. Takie, które nie uczula. Wtedy poczułam takie rozdwojenie: z jednej strony – szkoda oszczędzać na dzieciach, z drugiej miałam wrażenie, że rodzice przesadzają.
Swoją drogą to kwestia toalet, która zawsze wydawała mi się w całej tej dyskusji o posyłaniu sześciolatków do szkół absurdalna, okazała się w praktyce bardziej przygnębiająca, niż się spodziewałam. Pierwsza wizyta uświadomiła mi, że chyba ich nie remontowano od wielu lat. Ale nie to stanowiło największy problem. Syn ciągle prosił, żeby go wcześniej odebrać ze świetlicy. Szybko się zorientowałam, że chce mu się do toalety i dlatego tak mu się spieszy do domu. Wyjaśnił, na czym polega problem – chłopięce łazienki są zasikane już po pierwszej lekcji. Kiedy interweniowałam w sekretariacie szkoły, sekretarka przyznała z bezradną szczerością: „No sama pani wie, ci mali chłopcy sikają, gdzie popadnie, a woźne nie nadążają sprzątać”.
Agnieszka, mama Staszka
Rozbroiła mnie procedura dotycząca wychodzenia dzieci do toalety, a w szczególności załatwiania się. Otóż maluch, zanim wejdzie do kabiny, musi wziąć sobie ze specjalnego kantorka kawałek papieru toaletowego. W kabinach nie ma bowiem nic. Jeśli zapomni, to albo w ogóle pupy nie wytrze, albo będzie chodził ze spuszczonymi spodniami i szukał papieru. Dlaczego tak? Bo dzieci za dużo tego papieru zużywają, kiedy mają go w kabinach. Po prostu siedzą i się nim bawią, a przecież papier jest drogi...
Stołówki
Karolina, mama Kasi
U nas stołówka to chyba ewenement, doceniam ją tym bardziej, im więcej słyszę opowieści znajomych. Dzieci mają wystarczająco dużo czasu na jedzenie. Poza tym raz w tygodniu, jeśli obiad im nie smakuje, mogą wymienić danie na słodkie naleśniki. Szkoła zachęca rodziców czy opiekunów, by przychodzili zjeść z dziećmi w stołówce. Cena 7,50 zł. Czasem tak robię i wiem, że dania są smaczne i kucharki gotują, tak by trafić w gusta dzieci. A słyszałam od koleżanki, że szkoła, do której chodzą jej dzieciaki, jest tak duża, że pierwsze wydawanie posiłków zaczyna się o 10.30, tak żeby wszyscy zdążyli.
Zofia, mama Antosi
Zapłaciłam, wypełniłam deklaracje, ile i kiedy, ale co z tego, jeżeli córka i tak nie je obiadów. Przychodzi do domu i jest głodna, rzuca się do lodówki i wyjada, co jej się nawinie pod rękę. Kłopot polega na tym, że siedzi w szkole do 16–17. Najpierw myślałam, że tylko ona ma takie fanaberie. Potem, kiedy zaczęłam pytać jej koleżanki, zrozumiałam, że nie należy do wyjątków. Inna matka opowiada, że ponieważ ona sama stołuje się poza domem (praca do 19), to dziecko jest tak głodne po szkole, że idzie z nią na obiad do knajpy. Wydatki rosną: zamiast 5 zł za obiad – 20 zł.
Sposobem na rozwiązanie sprawy z niedojadaniem obiadów nie była jednak zmiana menu, tylko ustawienie dyżurów nauczycielskich. Wszyscy, łącznie z dyrektorką, chodzą i sprawdzają, ile dzieciakom zostało na talerzu. Tym, którzy mają za dużo, nie pozwala się wstać od stołu. Nie trzeba tłumaczyć, że na dzieci nie działało to motywująco. Niedawno jeden z ojców, który przeniósł syna do szkoły społecznej, przekonał się, że jednym z zauważalnych plusów była właśnie kwestia jedzenia. – Piotrek nagle zaczął jeść w szkole – mówił zdziwiony. System jest prosty – dzieci dostają pod koniec każdego miesiąca menu z kilkoma propozycjami obiadów. Zakreślają wybrane posiłki, a kucharki wiedzą, że wydadzą dziesięć dań mięsnych i dwadzieścia z makaronem.
Agnieszka, mama Staszka
W szkole jest catering. Syn nie należy do niejadków, w przedszkolu zjadał wszystko bez problemu, ale tutaj narzeka. Albo przyznaje, że jak jest coś dobrego, to dzieci stoją w kolejce tak długo, że spóźniają się na lekcje. Woli nie ryzykować skarcenia przez nauczyciela, więc nie stoi. Prosi więc o dużo kanapek, bo szybko robi się głodny. Niedawno zapytałam jego wychowawczynię, jak ocenia jedzenie. Uśmiechnęła się tylko i powiedziała: „W zeszłym roku je zamawiałam, ale w tym roku już tego nie kontynuowałam”.
Podręczniki
Karol, ojciec 7-latka. Nie chciał, żeby jego syn był w klasie w grupie najmłodszych. W zeszłym roku chodził do zerówki, teraz zaczął szkołę.
Już na pierwszym zebraniu wychowawczyni – widać, że kobieta z doświadczeniem – mówi: „Wiecie państwo, teoretycznie dzieci powinny się bawić. Ale sami widzicie – czy tu są na to warunki? Nie ma. Więc będziemy się uczyć”. A potem przeszła do podręczników. „Mamy nowe, darmowe, ale wiecie państwo, ja już kilka dobrych roczników dzieci wypuściłam w świat, i wiem, jak się uczy. Mam własne wypracowane metody, proszę mi zaufać. A podręczniki niech sobie będą, półek starczy na ich trzymanie”. Nikt nawet nie zaprotestował. Bo już każdy się chyba przyzwyczaił, że urzędnicy sobie, a szkoła i tak sobie. To dwa różne światy.
Olga, mama 6-latki
Mamy dwa podręczniki. Na zebraniu wychowawczyni powiedziała nam, że jak od 25 lat uczy w szkole, tak złego podręcznika jeszcze nie widziała. Więc będziemy korzystać z dwóch podręczników i z dwóch książek dzieci będą się uczyć.
Karolina, mama Kasi
Dla mnie podręcznik to był niezły absurd, bo płacimy za każdą głupotę, a za podręcznik nie możemy. Ale udało się, bo szkoła załatwiła za darmo zestaw podręczników „Tropiciele”, wydawca je podarował. Teraz mamy dwa komplety.
Świetlice
Zofia, mama Antosi
W I klasie opieka była super. Dzieciaki miały własną salę i osobną wychowawczynię. Teraz pałętają się od sali do sali, nie ma miejsc, koleżanki są rozdzielane. Kierowniczka świetlicy mówi: „To najstarsze dzieci. Musimy zapewnić komfort młodszym”. Ręce opadają. Nie dość tego, córka ma zawsze na popołudnie, ale to nie było wystarczającym argumentem, by zorganizować opiekę dla niej i kolegów. Ani to, że są młodsi od reszty III klas, bo poszli do szkoły jako sześciolatki. Zajęcia też pozostawiają wiele do życzenia. Owszem, panie się starają, czasem zapraszają ciekawe osoby, czasem przygotowują jakieś fajne prace ręczne. Cieszę się, bo u koleżanki sadzają dzieciaki przed telewizorem i puszczają im siekankę bajek.
Karolina, mama Kasi
W świetlicy zażądano od nas „zaświadczenia z zakładu pracy” o tym, w jakich godzinach pracujemy. To anachronizm, bo mnóstwo rodziców ma nienormowany system pracy – zlecenia, samozatrudnienie itd.
Rodzice
Zofia, mama Antosi
Tak, to dziwne, ale to była moja pierwsza szkolna trauma przy spotkaniu ze szkołą mojego dziecka – grupa innych rodziców. Nagle znalazłam się w nowej roli społecznej i wiem, że również od tego, jakie kontakty nawiążę, zależą społeczne losy mojego dziecka. Na tym etapie decyduje się, którzy rodzice się znają, kto kogo zaprosi na urodziny czy do siebie do domu. Szybko się okazało, że ja nie pasuję do reszty. Gromadzą się w grupki, o czymś rozmawiają na spotkaniach klasowych czy apelach szkolnych. A ja stoję obok. Jeśli zagadnę, to mi grzecznie odpowiadają. Co tu dużo mówić – czuję, że mnie nie lubią i uważają za nieszkodliwą wariatkę. Szczególnie od kiedy na zebraniu zaprotestowałam przeciwko petycji rodziców, by pani zadawała więcej lekcji na weekend. Bo wtedy mają czas się z dzieckiem pouczyć. Byłam jedyna, ja wręcz optowałam za tym, żeby nic nie zadawać, bo to czas, który można spędzić z dzieckiem.