Właśnie na własnej skórze testuję dobrodziejstwa publicznego systemu edukacji. W zasadzie nie ja, ale pewien czwartoklasista. Już takie dziecko przekonuje się, że z tym systemem jest coś nie tak. Jego braki są najbardziej widoczne w kryzysowych sytuacjach. Szkoła i nauczyciele, którzy muszą się z nimi zmierzyć, ewidentnie sobie nie radzą. Zwłaszcza jeżeli w grę wchodzi przemoc.
Przykład z życia. Dziecko, które zostaje pobite w bardzo dotkliwy sposób przez starszych o zaledwie rok uczniów, z ofiary staje się agresorem. Nauczyciele obarczają je winą za zdarzenie (nie ma znaczenia przy tym, że to jemu chciano zabrać jego własność). Fakt, nie zgłosił tego dyżurującemu nauczycielowi (który notabene całego zajścia nie widział), tylko wdał się w przepychanki. Tylko że w odwecie zaatakował nie jeden, lecz kilku oprawców. Skończyło się kopaniem po twarzy i skakaniem po klatce piersiowej. Szkoła zdarzenia nie zgłosiła na policję. Reakcja pojawiała się dopiero, gdy to matka skierowała tam sprawę. Po powrocie dziecka do szkoły nauczyciel w trakcie rozmowy z nim stwierdził, że cały incydent to jego wina. I nieważne, że to jego chciano okraść, że to on miał zmasakrowaną twarz i wykonaną obdukcję. Według szkoły wszystkie procedury zostały zachowane. Tylko jakie? Na to pytanie niestety nie ma odpowiedzi. I nie ma znaczenia, że przecież podobna sytuacja może się powtórzyć. W całej tej historii najbardziej dziwi myślenie samych nauczycieli. Bo taka, a nie inna reakcja świadczy o chęci zamiecenia sprawy pod dywan. Tyle że to mentalność rodem z poprzedniej dekady. Ofiarę wbić w buty oprawcy, a rodziców sprowadzić do roli petentów, którzy nie mają prawa zadawać pytań.
To smutna konkluzja, zwłaszcza że to dzieci już na początku swojej edukacji napotykają mur. Mur zbudowany przez nauczycieli, którym po prostu brak zwykłej empatii. I tak całkiem na koniec. Jedno marzenie. Dziecko definitywnie kończy edukację. Ono jest szczęśliwe, a matka czuję ulgę.