Mirosława Stachowiak-Różecka: Dziś Karta nauczyciela jest instrumentem, który politycy wykorzystują przy okazji kampanii wyborczych, jedni postulują jej zniesienie, inni utrzymanie. A przecież nie w tym tkwi problem.
Wygrała pani pojedynek z Grzegorzem Schetyną w wyborach parlamentarnych. Czy to prawda, że w nagrodę miała pani ochotę zostać ministrem edukacji narodowej?
(śmiech) Nie. Jesteśmy jedną drużyną, w której mogę się realizować. W poprzedniej kadencji pracowałam w Sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży, za mną wieloletnie doświadczenie samorządowe. Pedagogika jest moją pasją i cieszę się, że zostałam przewodniczącą tej komisji. Mogę zapewnić o wsparciu dla ministra Dariusza Piontkowskiego i jego zastępców.
Sławomir Broniarz po raz kolejny został prezesem największego nauczycielskiego związku. Czy pani gratulowała mu już wyboru?
Nie miałam jeszcze okazji. W najbliższym czasie jest jednak zaplanowane nasze spotkanie.
Ostatnio kierownictwo MEN dzień przed oficjalnym spotkaniem ze związkami spotkało się z oświatową Solidarnością. Czy pani też będzie faworyzować związek, który jako jedyny w kwietniu nie przystąpił do strajku i zawarł porozumienie z rządem?
Jestem gotowa do spotkań z każdym, kto chce rozmawiać o tym, co dla edukacji ważne, jak finansowanie, kompetencje samorządu i państwa, status nauczyciela i ucznia w systemie, rola rodziców. Nie tylko chętnie porozmawiam ze związkowcami z Solidarności i ZNP, lecz także z organizacjami reprezentującymi wszystkich uczestników życia szkolnego – przedstawicielami nauczycieli i pracowników oświaty, rodziców, młodzieży, samorządowców, ekspertów. Dziś wszystkie te środowiska są ustawione wobec siebie trochę opozycyjnie, każde skoncentrowane na swoich postulatach. Warto zrozumieć, że aby wprowadzać trwałe i dobre zmiany dla edukacji, trzeba zaangażować wszystkich jej uczestników, aby wzajemnie się zrozumieli, byli w stanie wspólnie definiować wartości, cele wychowania i kształcenia oraz diagnozować problemy. Taką przestrzenią był niewątpliwie Okrągły Stół Edukacyjny. Liczę, że w jakiejś mierze może nią być także Sejmowa Komisja Edukacji, Nauki i Młodzieży.
Może warto pomyśleć o przeprowadzeniu kolejnych badań czasu pracy nauczycieli. Te ostatnie, z 2013 r., krytykowane przez wiele środowisk, pokazały, że nauczyciele pracują ok. 47 godzin tygodniowo.
Wyniki badań dotyczące zawodu nauczyciela są oczywiście interesujące i ważne. Dla polityków ciekawe byłyby też, jak sądzę, informacje o współczesnych nurtach i teoriach pedagogicznych oraz systemach edukacyjnych w innych krajach. W tym mogą pomóc nam eksperci i badacze.
Z wykształcenia jest pani nauczycielem pedagogiki specjalnej. Czy będąc przewodniczącą, a może w przyszłości ministrem, jest pani w stanie pogodzić interesy związków, nauczycieli, samorządów, uczniów i rodziców?
Na pewno jestem w stanie zrozumieć interesy i potrzeby wymienionych grup, dobrze je znam, bo sama byłam nauczycielem, samorządowcem, rodzicem, z wykształcenia jestem pedagogiem, a dzięki studiom doktoranckim mam kontakt ze środowiskiem naukowym. Jako polityk zatem deklaruję, że – jak się pan wyraził – „pogodzenie interesów” tych wszystkich grup traktuję jako swój obowiązek.
Czyli nie miałaby pani problemu z likwidacją Karty nauczyciela i zastąpieniem jej nowoczesnym dokumentem?
Wszyscy wiemy, kiedy powstał ten dokument, był to okres stanu wojennego – styczeń 1982 r. Wprowadzenie go w tym czasie miało swoje cele. A dziś Karta nauczyciela jest instrumentem, który politycy wykorzystują przy okazji kampanii wyborczych, jedni postulują jej zniesienie, inni utrzymanie. A przecież nie w tym tkwi problem.
A pani po której stronie się opowiada?
Najważniejsze jest, by nauczyciele sami zrozumieli, że jest to ustawa, która wcale im nie służy ani ich nie chroni. Ale wyraźnie podkreślam: inicjatywa zmiany bądź likwidacji tego aktu prawnego leży po stronie nauczycieli. Nie warto jednak umierać za kartę.
Jedyną zmianą, jakiej chcą związki zawodowe, jest uzależnienie wzrostu płac od średniej krajowej. Z takim pomysłem wyszły Solidarność i ZNP. Co pani o tym sądzi?
Trzeba sobie zdawać sprawę, że tego rodzaju decyzja wychodzi poza kompetencje ministra edukacji i wymaga akceptacji także ministra finansów, ponieważ wiąże się to z konkretnymi konsekwencjami finansowymi. Jednak moim zdaniem ważne jest, aby w dyskusji o wynagrodzeniach nauczycieli widzieć szerszy kontekst.
Czyli?
Finansowanie edukacji w ogóle, subwencja oświatowa, kompetencje samorządu i państwa w zakresie edukacji i wreszcie wynagrodzenie nauczycieli i pracowników oświaty. Z pewnością system finansowania trzeba upraszczać, mam wrażenie, że sami nauczyciele nie do końca zdają sobie sprawę, kto i za jaką część ich wynagrodzenia odpowiada. Przypomnę, że w poprzedniej kadencji wprowadziliśmy minimum 300 zł dodatku za wychowawstwo. Dotychczas w tej sprawie samorządowcy mieli wolną rękę, więc dodatek ten był bardzo zróżnicowany i w ocenie nauczycieli niesprawiedliwy.
Dariusz Pionktowski zapowiedział na ostatnim spotkaniu ze związkowcami, że w styczniu wznowi rozmowy zespołu ds. statutu zawodowego pracowników oświaty. Jednym z tematów mają być propozycje zmian finansowania oświaty.
Bardzo dobrze, że obok kwestii związanych z finansowaniem oświaty będą także poruszane te, które dotyczą podziału kompetencji samorządu i państwa, bo te dwie sprawy są ze sobą związane. I dobrze, że rozmowy będą podejmowane w tak szerokim gronie, bo daje to nadzieje, że wyjdziemy poza powtarzane od lat głównie przez samorządowców hasło, że „dokładają” do edukacji.
A nie mają racji?
Ustawa o samorządzie gminnym w art. 7 mówi wyraźnie, że edukacja publiczna jest zadaniem własnym gminy. Do jej obowiązków należy m.in. utrzymanie infrastruktury oświatowej, a także niektóre dodatki składające się na wynagrodzenie nauczycieli. Tymczasem od lat słyszymy, że subwencja jest niewystarczająca. Być może dotychczasowa formuła finansowania edukacji się wyczerpała. Warto zastanowić się nad zmianą.
Na przykład taką, by finansować wynagrodzenia bezpośrednio z budżetu, w formie dotacji?
Wprowadzenie takiego rozwiązania oznaczałoby ogromny wzrost kosztów po stronie państwa. A wtedy prawdopodobnie nie uniknęlibyśmy dyskusji o podziale PIT i CIT między państwem a samorządem.
Podczas strajku rząd proponował podwyższenie płac nauczycieli do 8 tys. zł, ale jeśli pensum byłoby wyższe niż 18 godzin przy tablicy. Wrócicie do tej propozycji?
To pytanie do szefa MEN i premiera. Uważam, że to była bardzo dobra oferta, ale emocje były wtedy tak duże, że uniemożliwiły racjonalną jej ocenę. Zachęcam nauczycieli do ponownego zapoznania się z nią, moim zdaniem warto o niej podyskutować.
Jak mogłoby to być rozwiązane?
Propozycja, z którą wtedy wyszedł rząd, była prosta – wyższe pensum to wyższe wynagrodzenie. Można dyskutować, w jakim tempie takie zmiany wprowadzać i czy powinny dotyczyć wszystkich nauczycieli, czy np. jedynie tych rozpoczynających pracę. Byłaby to zatem zmiana ewolucyjna, a nie rewolucyjna. Być może takie rozwiązanie spotkałoby się z akceptacją środowiska nauczycielskiego. Najważniejsze, by ze strony nauczycieli była chęć rozmowy o zmianach w pensum.
Co jeszcze powinno się zmienić w oświacie?
W poprzedniej kadencji wykonaliśmy ogromną pracę, która miała powstrzymać proces nazywany przez niektórych badaczy neoliberalizmem w polskiej edukacji. Charakteryzował się on m.in. tym, że ucznia i rodzica stawiał w roli klienta, a nauczyciela w roli sprzedawcy usług. Ten system stworzył rynek szkół „lepszych i gorszych”, a okrojony z kursu akademickiego program liceów ogólnokształcących serwował okrojoną, rzekomo przydatną wiedzę. Teraz jest czas, aby te zmiany się ugruntowały. Gdy pyta mnie pan, co jeszcze powinno się zmienić w oświacie, to mam ochotę odpowiedzieć, że teraz jest czas rodziców. Powinniśmy się skoncentrować na zachęcaniu ich do większego zaangażowania i stwarzaniu możliwości, aby mieli większy wpływ na to, co się w szkole dzieje.
Niektórzy mają wrażenie, że neoliberalizm wdziera się do szkół przez propozycje dodatkowych zajęć prowadzonych przez seks edukatorów i w rozmowach o środowisku LGBT. Czy tu też przygotujecie reformę?
W sprawach dotyczących edukacji seksualnej jedynym głosem uprawnionym i decydującym jest głos rodziców. Koniec i kropka.
Czyli rodzic musi boksować się z całą szkolną machiną, jeśli nie chce takich zajęć?
Rodzice przede wszystkim powinni korzystać ze swoich uprawnień zapisanych w ustawie o systemie oświaty. To oni mają prawo decydować o tym, czy i jakie stowarzyszenie może wchodzić na teren szkoły i prowadzić zajęcia z ich dziećmi. Zatem rodzice nie mają się boksować, lecz angażować. A jeśli ich prawa nie będą respektowane, będziemy reagować.
Czy druga kadencja będzie w edukacji upływać pod hasłem ciepłej wody w kranie?
Dodatkowe środki na unowocześnienie i doinwestowanie szkoły, podwyżki dla nauczycieli, wzmocnienie roli rodziców i prawo do decydowania o wychowaniu dzieci. To postulaty wymienione w exposé premiera Mateusza Morawieckiego.
Podczas ostatniej reformy miało dojść do lawinowych zwolnień w szkołach. A nauczycieli brakuje na niespotykaną dotąd skalę.
No właśnie, ta dyskusja to taki klasyczny, negatywny przykład debaty o edukacji, oparta o kłamstwa i manipulacje. Rozmawiajmy o tym, co naprawdę istotne, i opierajmy się na faktach.