Dziś na wniosek Związku Nauczycielstwa Polskiego i Forum Związków Zawodowych zostaną wznowione rozmowy z rządem.
Minister edukacji Anna Zalewska powiedziała wczoraj, że strona rządowa przyjdzie na dzisiejsze spotkanie z tymi propozycjami, na które zgodziła się już wcześniej oświatowa Solidarność: 15 proc. podwyżki w tym roku oraz minimalna kwota dodatku za wychowawstwo na poziomie 300 zł. Podobne stanowisko przedstawia Michał Dworczyk, szef KPRM.
ZNP i FZZ dwukrotnie odrzuciły tę propozycję. Nauczyciele wątpią w sukces negocjacyjny i punktowo rezygnują z protestu. Początkowo mówiono o 80 proc. strajkujących szkół i przedszkoli. Dziś związkowcy nie podają już liczby protestujących, a MEN przekonuje, że 70 proc. przedszkoli i 63 proc. szkół ponadgimnazjalnych funkcjonuje normalnie.
Nauczyciele składają broń, bo o ile w dużych miastach mają za sobą włodarzy sympatyzujących z opozycją, to w małych miejscowościach, gdzie większość wójtów popiera PiS, nie mają co liczyć na rekompensaty za utracone wskutek protestu wynagrodzenie. Do tego dochodzi straszenie przez MEN stanowiskiem regionalnych izb obrachunkowych i Państwową Inspekcją Pracy. Pedagodzy wiedzą, że ten protest odbije się im po kieszeni, bo dla każdego protestującego, w zależności od stopnia awansu jeden dzień protestu oznacza 70–130 zł mniej na koncie.
Na specjalnym funduszu wspierającym nauczycieli jest już ponad 6 mln zł, ale te środki przy liczbie dni (dziś jest 11. dzień protestu) i liczbie protestujących (na początku według ZNP było ich 600 tys.), to kropla w morzu potrzeb. Nauczyciele dostają wynagrodzenie z góry, czyli przychodząc 1 września do pracy, wraz z podpisaniem umowy, otrzymują pensję za najbliższy miesiąc pracy. Dlatego tuż przed końcem kwietnia boleśnie się przekonają, o ile mniej wpłynęło na ich rachunki. A to niejedyna strata. W przyszłym roku pracownicy oświaty otrzymają niższą trzynastkę. Ta stanowi 8,5 proc. rocznego wynagrodzenia.
Rząd wie, że głodem i pozornymi negocjacjami może zmusić nauczycieli do zakończenia strajku. Część związkowców uważa, że nie wszyscy się wykruszą. W 1993 r. w obronie Karty nauczyciela niektóre szkoły protestowały trzy tygodnie.
Dziś premier ma przedstawić szczegóły i porządek prac powołanego przez siebie oświatowego okrągłego stołu. Jego pierwsze posiedzenie ma się odbyć tuż po świętach.Celem tej inicjatywy też jest zniechęcenie nauczycieli do strajku. – Musimy przeczekać tak jak niepełnosprawnych protestujących w Sejmie. Do przekazu medialnego musi się przedostać, że dajemy dyplomowanym 8100 zł za niewiele więcej godzin pracy, a związkowcy odrzucają propozycję – mówi polityk PiS. – Na opinii publicznej robi wrażenie, że można otrzymać tyle pieniędzy za przepracowanie 24 zamiast 18 godzin tygodniowo – dodaje.
Protest nauczycieli przedszkoli, podstawówek i gimnazjów nie jest już tak dolegliwy dla uczniów i ich rodziców, bo egzaminy zewnętrzne udało się przeprowadzić. Ostatnim orężem w ręku związkowców mogą być matury. Wiele szkół nie planuje rad klasyfikacyjnych. Jeśli do 25 kwietnia nie zostaną zatwierdzone oceny, nie będzie podstawy, aby przystąpić do egzaminu dojrzałości. Zaskoczeniem jest stanowisko małopolskiej kurator, która przekonuje, że rady mogą się odbyć nawet, jeśli nie ma kworum, bo strajkujący nauczyciel to usprawiedliwiona nieobecność.
Anna Zalewska tak nie interpretuje prawa i potwierdza, że uchwały rad pedagogicznych są podejmowane zwykłą większością głosów przy w obecności co najmniej połowy członków. Jeśli nauczyciele z liceów i techników pójdą na zwarcie i zdecydują się na nieklasyfikowanie uczniów, PiS pozostanie pilne znowelizowanie prawa oświatowego i ustawy o systemie oświaty. Jednym z rozwiązań byłoby wprowadzenie przepisu pozwalającego dyrektorowi podjąć uchwałę o klasyfikacji uczniów przy braku kworum na posiedzeniu rady pedagogicznej. Najbliższe posiedzenie Sejmu 25 kwietnia, a matury mają się rozpocząć 6 maja.