Fryderyk Wielki opowiadał, że to pruski nauczyciel wygrywał mu wojny. Otóż, panie i panowie z prawicy, polski nauczyciel w rok, dwa nie zwycięży, ale będzie pracował, abyście potem wy nie wygrali już żadnej bitwy.
/>
Gdybym dziś był nauczycielem, tak jak byłem nim w latach 1987–1991, pewnie bym nie strajkował, a na pewno nie chciałbym utrudniać młodym ludziom egzaminów. Rozumiem więc liderów oświatowej Solidarności, że za wszelką cenę dążyli do porozumienia z rządem. Mam nadzieję, że nie w imię kariery jej przewodniczącego Ryszarda Proksy w PiS.
Ale rozumiem także emocje tysięcy nauczycieli, którzy uznali, że nie mają innej możliwości, jak użyć broni atomowej. Jest to strategia dla ich grupy zawodowej bardzo ryzykowna. Twierdzę jednak, że jedyną stroną tego konfliktu, która powinna się wstydzić, jest polski rząd i kierownictwo PiS. Niezależnie od doraźnych sprawności w próbie ogrania przeciwnika. Ta sprawność wyjdzie nam wszystkim bokiem. Możliwe, że w dłuższej perspektywie zaszkodzi również prawicy, nawet jeśli doraźnie przekuje ona swoje kłopoty w sukces i wygra dwie kampanie. Bo jej perspektywą jest, zdaje się, tylko gra wyborcza.
O co im chodzi?
Cechą charakterystyczną tego konfliktu jest wyjątkowa inwazja tępych, mechanicznych kalk, schematów, frazesów, półprawd zalewających społeczeństwo za pośrednictwem rządowej TVP i internetu. Nie wiem, jaką rolę odgrywają tu płatne trolle, a jaką ochotnicy, ale udało się do maksimum wykorzystać ludzkie słabości: brak skłonności do samodzielnego myślenia, poszukiwanie „gotowców”, wytrychów objaśniających wszystko, połączone w tym przypadku z realnymi emocjami, choćby rodziców, którym skądinąd się nie dziwię.
Schemat podstawowy jest taki. Oto nauczyciele zaniedbywani przez osiem lat rządów PO-PSL milczeli. Teraz podnieśli bezsensowny bunt, motywowany politycznie, bo przecież na pierwszy plan wysunął się lider Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomir Broniarz, faktycznie po uszy uwikłany w antyrządową politykę. Ta mantra wielu wystarczy.
Prawda jest taka, że do 2012 r. rządy PO-PSL zapewniały nauczycielom podwyżki. Czy wystarczające? Kłopot w tym, że ekipa Donalda Tuska była nader sprawna w stwarzaniu wrażenia, że nie ma skąd brać pieniędzy i całe środowiska przystawały na tę filozofię. Możliwe, że wielu nauczycieli kontentowało się tą odpowiedzią także z powodu swoich sympatii politycznych. Ale też trudno od jakiejkolwiek grupy zawodowej oczekiwać, że wystąpi w roli promotora zmiany polityki rządowej. Nauczyciele mogli uważać, że należy im się więcej, ale podsunięcie drogi do tego celu to było zadanie dla polityków.
I ta zmiana nastąpiła od 2015 r.: poprawa ściągalności podatków plus większa skłonność do ryzyka w wydawaniu publicznych pieniędzy. Paradoks polegał na tym, że dla nauczycieli ta zmiana związana z PiS miała wydźwięk relatywny. Kiedy spojrzeć na tabelkę wykazującą związek między średnią płacą nauczycieli a średnią płacą w gospodarce, to wtedy następuje pogorszenie. Nie dlatego, że nauczycielom obniżono zarobki (ba, próbowano je nawet nieznacznie podnosić), lecz dlatego że innym poprawiało się szybciej. Jeśli poczucie społecznej degradacji towarzyszy temu zawodowi przez cały czas III RP, teraz emocje związane z poniżeniem znalazły wyjątkową pożywkę.
Zauważmy jednak, że przez trzy lata rządów prawicy ta grupa zawodowa zachowuje się względnie spokojnie. I to mimo dodatkowych niewygód związanych z reformą szkolnego systemu: likwidacja gimnazjów zmusiła wielu nauczycieli do szukania swojego miejsca w tym systemie, niektórym zagroziła wypchnięciem na margines zawodu, na dodatek owocowała organizacyjnym zamętem.
Ja akurat byłem i jestem zwolennikiem tej reformy z wielu powodów – to temat na odrębny tekst. Niemniej, wybrano wersję zmian organizacyjnych i programowych wyjątkowo przyspieszoną i niedogodną. Mimo to bunt nie następował, choć Platforma Obywatelska z „Gazetą Wyborczą” próbowały czynić z walki w obronie gimnazjów ważny ideowo-polityczny front.
Filozofia totalnej szczodrości
Jeśli do wybuchu dochodzi akurat teraz, to nie dlatego że demoniczny Broniarz czekał na wybory, żeby podpalić lont. Mogę nawet zrozumieć rozżalenie pisowskich polityków, że nie pojmują pretensji do siebie: pokazali, że umieją zdobywać pieniądze do budżetu, a to owocuje zgłaszaniem się kolejnych grup z roszczeniami. Tyle że akurat w ciągu kilku ostatnich miesięcy ci politycy, na czele z pragmatycznym, gospodarskim premierem Morawieckim, przekroczyli jakąś granicę.
Wyciągnięcie z rękawa w jednej chwili kilkunastu miliardów na pokrycie wyborczych prezentów unieważniło wszelkie pełne troski dysputy o stanie finansów publicznych. Można się zastanawiać, czy należy podnosić stawki wszystkim nauczycielom niezależnie od tego, jak pracują. Ale przecież nie w sytuacji, kiedy wsparcie dostają zamożni emeryci i zamożni rodzice pierwszego dziecka – za nic. Premier albo nie pojmuje, że przełamał jakąś barierę psychologiczną, albo udaje brak rozeznania. On sam pokazał, że nie ma tu żadnych żelaznych praw ekonomii, tylko wolna amerykanka. Dalszy ciąg dyskusji musi uwzględniać ten punkt wyjściowy.
Dochodzi do tego inny fenomen. Otóż PiS wygrał wybory w 2015 r., a i wcześniej startował z przesłaniem: Polacy, wszystkie wasze roszczenia są słuszne, a wy sami nie musicie się w niczym zmieniać, bo transformacja jest wielkim fałszywym mitem. Tak mówiono w zasadzie wszystkim, jak leci. Tym boleśniejsze są jednak zderzenia, kiedy tej postawy nie da się stosować wobec tej czy innej grupy.
Tak było z lekarzami rezydentami czy niepełnosprawnymi, którzy nagle nie zmieścili się w filozofii totalnej szczodrości. Nie z powodu programowej gospodarności i oszczędności, a dlatego że priorytety były inne. W przypadku nauczycieli to zderzenie jest jeszcze gwałtowniejsze. Trzeba obronić politykę niedawania im, czego chcą, w momencie kiedy rozdaje się pieniądze na lewo i prawo. Trzeba obronić politykę, w której kiełbasa wyborcza staje się ważniejsza od inwestowania w cywilizacyjny rozwój, bo przecież edukacja jest jednym z jego kół zamachowych.
Ta uwaga dotyczy skądinąd nie tylko szkół. Zamożni ludzie dostają prezenty, kiedy na szpitalnych SOR-ach umierają ludzie, a chronicznie niedopłaceni urzędnicy mają decydować o wielkich przetargach. Wybrano wyborcze przekupstwo ponad lepiej obsługujące Polaków państwo. Zresztą wspólnie z opozycją. Przeciw trzynastce dla emerytów głosowała trójka posłów.
Na froncie propagandy
Ale skoro nauczyciele okazali się lobby bezczelniejszym od innych grup, trzeba było uruchomić emocje szczególne. Trudno ocenić, na ile ta kampania jest zorganizowana, a na ile spontaniczna, choć niewątpliwie politycy PiS i sympatyzujący z nimi komentatorzy nadają ton.
Składa się na nią mechaniczna lojalność wielu wyborców wobec „naszego rządu”, przywołane na początku przeświadczenie, że to wystąpienie musi być spiskiem, skoro nauczyciele nie strajkowali przeciw Platformie. Pojawiło się szukanie w polskich szkołach „komuny” 30 lat po końcu PRL, a w wersji bardziej racjonalnej przekonanie, że nauczyciele są częściej po stronie opozycji, więc im się nie należy. Nakłada się na to w pełni zrozumiała obawa wielu rodziców o swoje dzieci, lecz także antynauczycielska fobia. Jedni przypominają sobie natychmiast, jak sami mieli w szkole pod górkę, inni uważają, że ich dziecko to geniusz, ale zły belfer tego nie rozumie.
Wiele pretensji wobec polskiej szkoły brzmi nawet racjonalnie. Tyle że da się je skierować wobec każdej grupy zawodowej czy społecznej i wobec każdej instytucji. Problemem jest ich całkowita instrumentalność. Tylko czekałem, aż w sieci zaczną się mnożyć historie podobne do tych o sędziach: jeden był pijany, inny ukradł wiertarkę. I pojawiły się błyskawicznie. Nietrudno o nie, gdy mamy do czynienia z grupą 800 tys. ludzi.
Do tego doszedł czynnik dodatkowy. Kiedy kilka dni przed feralnym poniedziałkiem ważny prawicowy publicysta Jacek Karnowski straszył nauczycieli, że swoim strajkiem uruchomią „całkowitą rewolucję w oświacie”, nie rozumiałem, o co mu chodzi. Przecież rewolucją była już reforma Anny Zalewskiej zapowiadana przez PiS w jego wyborczym programie. Szybko się dowiedziałem.
„Druga część zaproponowanego porozumienia zmierza ku przebudowie całego systemu, nie tylko wynagrodzenia za nauczanie, ale doszusowania do standardów europejskich, jeśli chodzi o podwyższenie pensum” – ogłosił szef kancelarii premiera Michał Dworczyk. Panu ministrowi wypada pogratulować słowotwórstwa („doszusowania” – chyba powinno być „doszlusowania”), ale ważne jest co innego. Nagle na stole pojawiła się mityczna „zmiana systemu”. Sprzeczna z programem i postawą PiS, który w roku 2015, a i wcześniej, zapewniał nauczycieli, że ich Karta jest nienaruszalna i nie stanowi problemu. Odpowiedzią jest natychmiast fala podobnych zapowiedzi w prawicowych mediach i na portalach. Ludzie, którzy lata całe ogłaszali, że to PO z „Wyborczą” chcą nauczycielom wyrządzić krzywdę, zagustowali nagle w liberalno-autorytarnych okrzykach przeciw leniom i brakorobom. Ta „nieoczekiwana zmiana miejsc” to jeden z najbardziej groteskowych i zawstydzających produktów plemiennej polityki.
Mit zmiany systemu
Oczywiście zażenowania nie ograniczam tylko do tej strony. Leszek Balcerowicz łajający dziś oświatową Solidarność za kompromis z rządem głosił całkiem niedawno, że polski nauczyciel wytrzyma, prowadząc zajęcia 40 godzin w tygodniu. „Gazeta Wyborcza” zmieniająca się teraz w strajkowy biuletyn, pozwalała całe lata, aby jej twarzą w tej tematyce była Dominika Wielowieyska, zwalczająca Kartę nauczyciela w balcerowiczowskim duchu. Obwieszający się strajkowymi emblematami celebryci w czasach rządów Tuska mieli gdzieś zawodowe problemy pracowników oświaty. I tu logika jest prosta: kto przeciw rządowi, ten za nauczycielami.
Prawie wszyscy grają znaczonymi kartami, tyle że teraz rządzi prawica i ją rozliczać trzeba z konsekwencji własnych poglądów, bo one mają wpływ na rzeczywistość. Wprowadzenie do gry „reformy systemu” jest tak przypadkowe, tak niepoparte głębszymi uzasadnieniami, że powinno być przedmiotem wstydu.
Do końca nie wiadomo skądinąd, czemu ma to służyć. Przecież ta część porozumienia nie została podpisana przez rząd z Solidarnością. Jest więc na razie raczej elementem presji, a przy okazji służy antynauczycielskiej agitacji: „Nie chcą więcej pracować”. Ale oczywiście jeśliby trzeba podnosić nauczycielom płace, podniesienie pensum dałoby okazję do dodatkowych oszczędności. I powtórzę, nie oburzałbym się, gdyby nie rozrzutność w innych sferach.
Czy polski nauczyciel naprawdę tak mało pracuje? Patrzę na jedną z tabel zestawiającą państwa UE. Porównany z innymi jest faktycznie blisko dołu tabeli, choć różnice (gdy dodaje się obciążenia na lekcjach i poza nimi) nie są drastyczne: 1464 godziny w roku wobec średniej unijnej 1571. Pewne jest, że ma jedno z najniższych pensum pracy przy tablicy – 18 godzin. Trzeba by teraz zbadać, jak to się ma do innych parametrów: wielkości klas, jakości pomocy naukowych, warunków pracy, obciążeń biurokratycznych. Ale otwiera się tu pole do dyskusji.
Do 1982 r. pensum polskiego nauczyciela to 22 godziny. Nie jest to obciążenie ponad siły, zwłaszcza że wielu nauczycieli i dziś stoi przy tablicy dłużej, biorąc nadgodziny. Są z tym podnoszeniem związane dodatkowe zagrożenia: w mniejszych szkołach, zwłaszcza prowincjonalnych, nauczyciele szczególnie takich przedmiotów jak fizyka, chemia, geografia czy biologia już dziś nie mają dość godzin dla wyrobienia etatów. W efekcie stają się nauczycielami wędrującymi między placówkami. Każde podniesienie pensum będzie jeszcze wzmagać to zjawisko. Nauczyciel biegający od szkoły do szkoły nie przyczyni się do podniesienia poziomu edukacji.
Sprawa, jak mówię, jest do dyskusji. Nie może być jednak traktowana jako pretekst, by zamknąć przeciwnikowi usta.
Czy związki powinny to porozumienie, ostatecznie dość hojne w wymiarze finansowym, odrzucić? Myślę, że poza nieoczekiwanym wrzuceniem tematu większych obciążeń, swoją rolę odegrała obawa przed rozpisywaniem sprawy na lata. Rząd, który znajduje miliardy jak magik królika w cylindrze, może równie dobrze okazać się partnerem niewiarygodnym. Może też nie rządzić po wyborach. Jeśli Broniarz i jego koledzy boją się tego, to pokazują, jak licha jest w tej materii wiarygodność obecnej opozycji.
Dochodzą emocje, również te polityczne. Tyle że odpowiadają za nie obie strony, także rządowa propaganda tworząca mit antypaństwowego spisku dokładnie w chwili, gdy rząd zaczął się cofać. Czy bijąca w Broniarza Beata Szydło od początku zakładała, że na porozumienie nie ma co liczyć, a stawiać trzeba na przesilenie będące wynikiem zmęczenia Polaków? Wiele na to wskazuje. Ale możliwe, że ten obóz tak po prostu ma. Taka jest jego naturalna pragmatyka działania.
Przy okazji rozpętano kampanię przeciw Karcie nauczyciela. Przekaz prawicy dwa, trzy lata temu był taki, że nauczyciele są dobrzy, trzeba im tylko dać większe uprawnienia (choćby w dyscyplinowaniu uczniów). Jeśli teraz ma dojść do „całkowitej zmiany systemu”, to na czym ma ona polegać? Na możliwości zwalniana złych nauczycieli, słyszę nagle. Ale to w obecnym systemie nie jest niemożliwe. Żadnego pracownika nie zwalnia się na podstawie widzimisię pracodawcy. To, że nauczyciel ma pewne gwarancje stabilności, wydaje mi się sensowne. Nie chciałbym, aby zwalniano go przy lada podmuchu niezadowolenia grupy rodziców czy pod wpływem politycznych różnic z organem założycielskim – w tę czy tamtą stronę. Mit Karty jako petryfikującej stan zatrudnienia miernych i biernych doprasza się skądinąd osobnego tekstu, z wyjściem poza frazesy.
Ale najważniejsza uwaga jest taka: jeśli wierzycie w szkolną czystkę jako receptę, to przedstawcie jej scenariusz. Zwalniać musieliby przecież dyrektorzy szkół, podobno produkty obecnego „chorego” systemu. A po drugie i najważniejsze: musicie przyciągnąć nowych, lepszych (gdzie ich zamierzacie szukać?) godziwymi zarobkami.
Magia i rzeczywistość szkolna
Jeszcze bardziej sceptycznie odnoszę się do cudownych rozwiązań podsuwanych z boku. Jan Wróbel wierzy w magię różnorodności, także programowej, posiłkując się doświadczeniem nauczyciela szkoły niepublicznej. Ja ze swego doświadczenia czerpię przekonanie, że ogół wybiera zalety i wady systemu bardziej jednolitego, po to w końcu postawiono na standaryzowaną, zewnętrzną maturę. W dodatku to trochę inna dyskusja.
Wiara w to, że wszystko się zmieni, kiedy zwiększy się wpływ samorządów na edukację, też uważam za myślenie magiczne, choć temat decentralizacji stał się modny, a prof. Antoni Dudek widzi w nim panaceum na polskie kłopoty. Można eksperymentować z modelem, w którym w każdym województwie nauczyciel będzie miał różne płace i obciążenia (np. pensum). Tylko że dotychczas to elity samorządowe były bardziej skłonne traktować edukację jako źródło przede wszystkim oszczędności. Czy by to się zmieniło? Wątpię, debaty na temat usług publicznych nawet na poziomie wojewódzkim toczone są językiem czysto technokratycznym. Władze całego państwa są jednak zmuszone odwoływać się także do sfery wartości, a ona jest w edukacji bardzo istotna.
Tym bardziej księżycowa jest wizja szkolnictwa całkowicie prywatnego, forsowana przez ultraprawicową Konfederację. Nie było bardziej wolnorynkowego kraju niż Stany Zjednoczone. A jednak od początku władze publiczne (stanowe) na jedną rzecz wydawały tam bez oporu: na publiczne szkoły, które stały się podstawą tego społeczeństwa.
To są zresztą debaty akademickie. PiS jest formacją centralistyczną i etatystyczną. Jeśli używa efektywnościowych argumentów, to czysto koniunkturalnie. Tak jest niestety w tym przypadku. Trudno mieć pretensję do nauczycieli, że się poruszają w logice zakreślonej przez innych.
PiS może tę rozgrywkę doraźnie wygrać. Traktowany jako pole symbolicznej bitwy egzamin gimnazjalny się odbył, notabene przy pomocy platformerskich samorządów, za co sypią się na nie ataki fanatyków z drugiej strony barykady. Usiłowania Broniarza, aby go zablokować, wypadły żenująco. Zmęczenie rodziców i sugestywność antynauczycielskiej propagandy będą sprzyjać wyczerpywaniu się amunicji protestujących. Jeśli PiS wygra wybory europejskie, Polacy mogą to odebrać jako symboliczny werdykt w tym sporze.
Co wygra i co przegra PiS
Ja jednak widzę to jako porażkę obecnego rządu. Podejmował reformę systemu szkolnego w imię racji inteligenckich. Szkoły miały stać się bardziej tradycyjne i ogólnokształcące, także lepiej wychowujące. Do tego potrzebna była choć minimalna współpraca rządzącej ekipy z nauczycielami. Nawet tymi nie całkiem swoimi.
Zgodnie z formułą Bertolta Brechta: „Naród zawiódł, rozwiążmy go i zastąpmy nowym” rząd nie znajdzie innych nauczycieli. Były minister Waszczykowski może pomóc przy egzaminie, ale do szkoły pracować nie pójdzie. Władza będzie więc miała do dyspozycji nadal tych samych ludzi, upokorzonych i zniechęconych. Można się w takim razie pożegnać z myślą o przełomie w umysłach: edukacyjnym, obywatelskim, wychowawczym. No chyba, że wierzy się w wychowanie polskich dzieci przez gry komputerowe. Albo przez telewizję Kurskiego. Ale one jej nie oglądają.
Możliwe, że liderzy PiS osiągnęli ten stopień cynizmu, że im spełnienie jakiejkolwiek wizji nie jest potrzebne. W takim razie pozostaje obawa praktyczna. Można się dziś pocieszać myślą, że w województwach wschodnich skala strajku jest dużo mniejsza, a w Bukowinie Tatrzańskiej nie stanęła żadna szkoła.
Stało się tak z powodu atmosfery społecznej, ale nauczyciele przymuszeni nią do pracy nie staną się przyjaciółmi tego rządu, formacji ani sposobu myślenia. Fryderyk Wielki opowiadał w XVIII w., że to pruski nauczyciel wygrywał mu wojny. Otóż bądźcie pewni, panie i panowie z prawicy, że polski nauczyciel w rok, dwa nie wygra niczego, ale będzie pracował, abyście wy nie wygrali już żadnej bitwy potem. Z czego przy swoich poglądach bynajmniej się nie cieszę.
Możecie się upajać antyinteligenckim przekazem: nie dajemy nauczycielom, dajemy rolnikom na bydło. Wiem, że z innych pieniędzy, ale symbolika tego zderzenia była porażająca. Tak się nie buduje trwałych państwowych i obywatelskich wartości.
Zgodnie z formułą Bertolta Brechta: „Naród zawiódł, rozwiążmy go i zastąpmy nowym” rząd nie znajdzie innych nauczycieli. Były minister Waszczykowski może pomóc przy egzaminie, ale do szkoły pracować nie pójdzie. Władza będzie więc miała do dyspozycji nadal tych samych ludzi, upokorzonych i zniechęconych