Wiele szkół, w których nie ma związków zawodowych, chce brać udział w proteście. Może to być niemożliwe, jeśli wcześniej nie dopełniły formalności. Placówek bez organizacji pracowniczych jest około 40 proc.
DGP
Wczoraj premier Mateusz Morawiecki nieoficjalnie spotkał się z działaczami Solidarności. Dziś podczas Krajowego Komitetu Strajkowego może zapaść decyzja, czy związek ten przyłączy się do strajku w oświacie. Premier wczoraj na konferencji prasowej przyznał, że wierzy, iż dogada się z nauczycielami. Wiele wskazuje więc na to, że rząd zawrze porozumienie z Solidarnością.
W efekcie ok. 80 tys. jej członków mogłoby odstąpić od protestu. Może to mocno osłabić akcję planowaną na 8 kwietnia przez Związek Nauczycielstwa Polskiego (ZNP) i Forum Związków Zawodowych (FZZ). Na przeszkodzie do przystąpienia do niej wielu nauczycielom mogą również stanąć skomplikowane procedury oraz ich niewiedza.

Związkowe referendum

Kiedy Sławomir Broniarz, prezes ZNP, ogłosił wreszcie wyczekiwany przez środowisko termin strajku, wśród nauczycieli zapanowała euforia. Związkowiec zapowiedział wtedy, że do 25 marca w szkołach będzie przeprowadzone referendum.
Wielu nauczycieli i dyrektorów jest przekonanych, że wystarczy ono do tego, aby przystąpić do ogólnopolskiego strajku. Tak jednak nie jest w przypadku placówek, w których nie ma związków zawodowych. Według szacunków związkowców, jest ich ok. 40 proc.
Tymczasem przeprowadzenie w nich referendum jest naruszeniem art. 26 ust. 2 ustawy z 23 maja 1991 r. o rozwiązywaniu sporów zbiorowych (t.j. Dz.U. z 2019 r. poz. 174 ze zm.). Zgodnie z nim, kto w związku z zajmowanym stanowiskiem lub pełnioną funkcją kieruje strajkiem lub inną akcją protestacyjną zorganizowaną wbrew przepisom ustawy, podlega karze grzywny lub ograniczenia wolności.
Krzysztof Baszczyński, wiceprezes ZNP, wyjaśnia, że referendum musi być poprzedzone żmudną procedurą polegającą na przedstawieniu przez związek zawodowy żądań płacowych dyrektorowi, a następnie są rokowania i mediacje.

Niewiedza szkodzi...

Niektórzy przekonują się o tym boleśnie. Przykładem może być szkoła w Warszawie. W ubiegłym tygodniu na posiedzeniu rady pedagogicznej dyrekcja zarządziła referendum, w którym większość nauczycieli opowiedziała się za protestem.
Wyznaczona do nadzorowania strajku nauczycielka postanowiła skonsultować się w tej sprawie ze Związkiem Nauczycielstwa Polskiego, bo w placówce nie działa żadna organizacja związkowa. Krzysztof Baszczyński wyjaśnił jej, że takie działania są wręcz nielegalne, a przystąpienie pracowników do protestu prowadziłoby do dyscyplinarki.
ZNP chciał pomóc nauczycielom z tej szkoły, ale było już zbyt mało czasu na przeprowadzenie procedury sporu zbiorowego.

Bez procedury się nie da

A wystarczyło zapoznać się z art. 3 ust. 4 ustawy o rozwiązywaniu sporów zbiorowych. Zakłada on, że w imieniu zakładu pracy, w którym nie działa związek zawodowy, spór zbiorowy może prowadzić organizacja związkowa, do której pracownicy zwrócili się o reprezentowanie ich interesów.
Inne organizacje też mają wiele przykładów na to, że placówki pozbawione związków nie radzą sobie z procedurami.
– Spory zbiorowe z pracodawcą można było rozpoczynać od 10 stycznia 2019 r. Było więc dużo czasu, aby zgodnie z przepisami doprowadzić do protestu w placówce. Tymczasem otrzymujemy pisma ze szkół, w których nie ma związków i nie przeprowadzono referendum, a mimo to nauczyciele deklarują, że przyłączą się do strajku. A to przecież niemożliwe – mówi Sławomir Wittkowicz, przewodniczący branży nauki i oświaty Forum Związków Zawodowych.

Pasażerowie na gapę

ZNP zapowiada, że tuż przed strajkiem zwróci się do nauczycieli, którym nie udało się doprowadzić do protestu, aby w innej formie wsparli akcję, np. przez oflagowanie budynku lub założenie emblematu, który wskazywałby na strajk.
Inni związkowcy nie są chętni, by reprezentować nauczycieli niezrzeszonych.
– Byłoby to premiowanie jazdy na gapę. Takie działania byłyby nie w porządku wobec członków organizacji, którzy opłacają składki – mówi Sławomir Wittkowicz.

(Nie)legalny strajk

Według MEN z ok. 40 tys. placówek oświatowych tylko niespełna 10 tys. jest w sporze zbiorowym z dyrektorem. Takimi danymi dysponuje Państwowa Inspekcja Pracy (PIP), którą dyrektorzy muszą powiadamiać o tym fakcie. Zapytana przez nas inspekcja informuje, że dane o sporach zbiorowych wciąż spływają i w pełni będą znane za dwa tygodnie.
ZNP przekonuje, że takich placówek jest znacznie więcej. Deklaruje, że do strajku przystąpi 80–90 proc. tych, w których działają związki. Resort edukacji zastanawia się więc, czy strajk, o którym dyrektor nie powiadomił PIP, będzie legalny.
– Nic nie poradzę na to, że część dyrektorów nie przekazuje takiej informacji do PIP, ale to nie jest podstawa uznania, że strajk jest nielegalny – przekonuje Krzysztof Baszczyński.
Inaczej uważa dr Stefan Płażek, adwokat i adiunkt z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Podziela on wątpliwości resortu edukacji i podkreśla, że niepowiadomienie PIP przez dyrektora szkoły o sporze uzasadnia stwierdzenie, że strajk jest niedopuszczalny.
– Mam poważne wątpliwości, czy ten strajk w ogóle będzie legalny. Przecież adresatami roszczeń związanych z podwyżkami tak naprawdę są samorządy i MEN, a nie faktyczny pracodawca, czyli dyrektor placówki – mówi prof. Jerzy Wratny, ekspert ds. sporów zbiorowych.
Wyjaśnia, że nauczyciele i pozostali pracownicy, którzy będą strajkować, muszą się liczyć z tym, że nie otrzymają wynagrodzenia.
Resort edukacji precyzuje, że ponieważ nauczyciele otrzymują wynagrodzenie z góry, będą musieli zwrócić pieniądze za czas strajku.
Ze stanowiska przekazanego przez Ministerstwo Edukacji wynika, że prawo do uczestnictwa w strajku jest indywidualnym prawem pracownika podejmowanym samodzielnie. Wszelkie formy wywierania presji na pracowniku są niedopuszczalne. Resort przypomina, że protest może przybrać różne formy, np. oflagowania szkoły, i być przeprowadzony w różnym czasie.