To oni mają budować gospodarkę opartą na wiedzy i generować dla Polski pomysły na miarę amerykańskiego iPhone’a, tymczasem państwo zdaje się nie przejmować ich losem. Dziś tak jak w PRL-u młodzi naukowcy ledwie wiążą koniec z końcem, a wiedzę pozyskują, kopiując dane z pirackich serwerów.
Obciąża się ich dydaktyką i pracą administracyjną, bo są najtańsi. O tym, jakie zajęcia będą prowadzić w poniedziałek, dowiadują się z SMS-ów przesyłanych do nich w piątek wieczorem. Ich zarobki są tak niskie, że gdyby nie granty i dorywcze prace, już dawno musieliby opuścić akademię. Los młodych polskich naukowców idealnie pasuje do słów Agnieszki Osieckiej z „Piosenki o okularnikach” napisanej w latach 60.: „Wiążą koniec z końcem za te polskie dwa tysiące”.
Kariera naukowa Joanny zaczyna się obiecująco. Po tym, jak dostaje pozytywną odpowiedź na prośbę o stypendium naukowe w Wiedniu, wyjeżdża na pół roku do Austrii. Następnie, dzięki wsparciu promotora, znajduje opiekuna naukowego w Insbrucku, gdzie rozpoczyna studia doktoranckie. Jak wspomina, „to był wspaniały czas swobodnej i twórczej pracy naukowej”. W międzyczasie na uniwersytecie w Lublinie zwalnia się etat. Joanna wygrywa konkurs. Przez pierwsze miesiące po powrocie do Polski poznaje instytut od środka. Przyzwyczaja się do struktury organizacyjnej i trybu pracy. Nie przystępuje do zwaśnionych plemion, ale wie, że takie istnieją i walczą o wpływy. Na początek dostaje 1500 zł podstawowej pensji. Z finansowej opresji ratuje ją grant dla młodych naukowców. Robi badania. Publikuje w zagranicznych czasopismach, stać ją na opłacenie międzynarodowych konferencji. Pracuje nad książką. Jest najmłodszą osobą w instytucie, nie ma doktoratu i jest kobietą, dlatego oprócz pracy naukowej wykonuje proste, ale czasochłonne administracyjne zadania. Wypełnia tabelki, wprowadza dane, uzupełnia sylabusy. Na uczelni działają trzy systemy internetowe, co wiąże się z koniecznością żmudnego przepisywania tych samych danych kilka razy. Świeżo namaszczony dyrektor wprowadza w instytucie „jasny” system podziału środków. Co z tego, że aktywność naukowa Joanny plasuje ją na drugiej pozycji z największą liczbą punktów w instytucie przyznawanych wszystkim naukowcom za publikacje i referaty. Wysokość rozdysponowywanej między poszczególnych pracowników kwoty uzależniona jest od miejsca zajmowanego w hierarchii. Nie liczą się jej artykuły, książki, udział w konferencjach. Z puli dostaje 350 zł na delegacje. Zmiany zbiegają się w czasie z końcem grantu. – Wtedy tak naprawdę kończy się moja kariera – mówi ze smutkiem Joanna.
Czy obrona pracy doktorskiej jest chwilą triumfu dla kogoś, kto pracował nad nią przez kilka lat – dopytuję Piotra. – Ja odczułem tylko ulgę, ale nie na długo, bo przez półtora roku po obronie żyłem z napierającą depresją – odpowiada. Dzisiaj jest uznawany za jednego z najzdolniejszych polskich filozofów młodego pokolenia. Wszystko zaczyna się w Poznaniu, gdzie kończy dwa kierunki z bardzo dobrymi wynikami. Do Warszawy przyjeżdża na studia doktoranckie, które rozpoczyna w jednym z instytutów Polskiej Akademii Nauk (PAN). Przez pierwszy rok studiów mieszka w Łodzi, oddalonej o ponad 100 km od stolicy, gdzie za niewielkie pieniądze dzieli mieszkanie z innymi studentami i doktorantami. Otrzymuje stypendium doktoranckie i dodatkowo dorabia jako tłumacz i redaktor. Po przeprowadzce do Warszawy zaczynają się schody. Nieprzejrzysty system oceny pracy doktorantów powoduje, że traci stypendium. Początki w stolicy są dla niego trudne. Nie zna ludzi, nie ma sieci wsparcia. Nie wie, na jakie seminaria warto uczęszczać i do jakich miejsc spotkań towarzyskich chodzić. To jego zdaniem buduje kapitał społeczny, niezbędny do przetrwania w nauce. Znajduje pracę w dużym wydawnictwie. Żeby napisać doktorat, musi się jednak zwolnić. – Mogę powiedzieć szczerze, że dobre warunki do pracy zawdzięczam mojej partnerce, która miała własne mieszkanie. Ta kwestia bardzo różnicuje środowisko naukowe. Własny kąt do pracy i mniejsze wydatki stanowią jeden z fundamentów jakości naszej pracy. Ostatecznie obroniłem doktorat dzięki drobnym oszczędnościom i udziale w grancie – przyznaje.
Jan z okresu doktoratu najmilej wspomina promotora. Podczas gdy jego koledzy przygotowywali skład i redakcję książek dla swoich opiekunów, on mógł na partnerskich warunkach realnie pracować naukowo. – Miałem szczęście, bo mój promotor był niezłym naukowcem i dobrym człowiekiem, co jest rzadkością nie tylko w naukach ścisłych – mówi. – Zwykle młodzi na starcie są gnojeni, a potem mamy gotową falę. Podobnie jak w wojsku, gdy zostajesz decydentem, to nie możesz się powstrzymać, żeby dać po głowie kotom – wyjaśnia. Dzisiaj kłopoty sprzed kilku lat związane z wyjazdem na międzynarodową konferencję wspomina z uśmiechem. Ale sytuacja wciąż wiele mówi o panujących w akademii warunkach pracy. Dyrektor odpowiedzialny za finanse był zdecydowanym przeciwnikiem latania samolotem przez doktorantów. Był nieugięty. Dopiero kiedy Jan łopatologicznie wyjaśnił, że podróż pociągiem jest dwa razy droższa, pieniądze na samolot się znalazły.
Jakub z Górnego Śląska pochodzi z niezamożnej rodziny. Już jako młody chłopak zdradza duże zdolności, kończąc kolejne etapy edukacji z wyróżnieniem. Rodzina powtarza, żeby się porządnie wykształcił. Naukowo zaczyna się udzielać na trzecim roku studiów – uczestnictwo w konferencjach, seminariach, pierwsze autorskie teksty. Jako student ma dobrą opinię i sygnały od wykładowców, żeby zostać na uczelni. Ma też dobre relacje z promotorem swojej drugiej pracy magisterskiej. Ale nie decyduje się na pisanie u niego doktoratu. Jak mówi, byłoby to nieetyczne. – Jak to powiedziałem bardziej zaradnym w zarządzaniu karierą kolegom, takim z inteligenckich domów albo z łatwością w prowadzeniu „gier instytutowych”, to łapali się za głowy. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak wygląda akademia od środka – wspomina. Pierwszy rok studiów doktoranckich jest dla niego trudny. W czasie zbiega się kilka spraw. Brak stypendium, ojciec przestaje płacić alimenty, matka traci zatrudnienie. – Chciałem połączyć pracę naukową nad doktoratem i studia magisterskie na drugim kierunku z pracą zawodową poza akademią, ale czasowo to było niemożliwe. Musiałem napisać pracę magisterską, chodzić na zajęcia, poprowadzić praktyki dydaktyczne i przede wszystkim zbierać punkty, żeby na drugim roku mieć stypendium. Gdy mój dziadek usłyszał, że będę jeszcze po studiach pracował, zaoferował mi 10 tys. zł. Wraz z pracami dorywczymi: publicystyką, zleceniami, jak robienie wywiadów socjologicznych czy pisanie raportów dla NGO, jakoś ten rok przetrwałem.

Codzienna walka

Jakub od drugiego roku studiów, oprócz stypendium dla najlepszego doktoranta, dostaje stypendium z dotacji „projakościowej”. Wychodzi 2100 zł miesięcznie. Wygląda nieźle. Pieniądze były jednak wypłacane od października do czerwca, dawało to 1575 zł na miesiąc. Wyniki konkursu stypendialnego ogłaszano pod koniec listopada, a więc od lipca do listopada żył w stresie, nie wiedząc, czy starczy mu punktów, żeby dostać pieniądze za pracę z ostatnich 12 miesięcy. Zdarzyło się, że pierwszy przelew z nadpłatą za październik i listopad dostał przed świętami Bożego Narodzenia. – Był taki okres, kiedy chciałem się zabezpieczyć i znaleźć pracę poza uniwersytetem. Wysyłałem CV na konkursy w sektorze publicznym, do NGO, muzeów. Aplikowałem w Matrasie, w RTV Euro AGD. Czasem ukrywałem informację o tym, że robię doktorat, bo pracodawca pomyślałby, że będę miał nie wiadomo jakie oczekiwania. Szukanie pracy skończyło się tym, że w wakacje byłem spłukany i były takie dni, że płaciłem w sklepie groszówkami. Po znajomości zatrudniłem się jako maskotka reklamująca produkty znanej lokalnej firmy. Wziąłem tę pracę, bo była bardzo dobrze płatna. W ten sposób przynajmniej zarobiłem na czynsz – wspomina.
Przejście z poziomu doktoranta na poziom doktora jest naturalną drogą dla osób, które wiążą swoją przyszłość z nauką. Chłopa pańszczyźnianego i żółtodzioba zastępują doktor i adiunkt. Jednak historia Wiktorii, dziś pracowniczki naukowej na jednym z uniwersytetów, pokazuje, że awans niekoniecznie oznacza pozytywną zmianę. Ona sama nie ma najlepszych wspomnień z okresu, kiedy była doktorantką. Choć miała bardzo dobre wyniki, to nie mogła liczyć na stypendium. Jej szef należał do Opus Dei, a ona jest feministką, która wiele razy na uczelni słyszała, że to nie miejsce dla feministycznych doktoratów. – Po doktoracie poczułam niewielką różnicę. Wszystko przez moją płeć i zainteresowania badawcze problematyką gender. Miałam takie sytuacje, w których żyłam w ciągłej niepewności. Podpisywano ze mną umowę na rok, a gdy próbowałam się dowiedzieć, co dalej, słyszałam, że nie wiadomo – opowiada. Wiktoria, choć ma za sobą też serię prestiżowych stypendiów, na ogół zagranicznych, które były świetnie płatne, uważa, że dysproporcje zarobków w akademii stanowią olbrzymi problem. Dzisiaj jako adiunkt na pół etatu zarabia 1800 zł miesięcznie. Bez grantów nie jest w stanie się utrzymać i pracować naukowo. Największym problemem były i są dla niej szczątkowe wynagrodzenie i fragmenty etatów. Był czas, że pracowała na 2/7 etatu za 1 tys. zł. Przez kilka miesięcy dojeżdżała do pracy poza Warszawę. Zależało jej na niej, ale musiała w pewnym momencie zrezygnować, bo rujnowało to jej finanse. Ma za sobą długie okresy życia w nędzy, z której ratowali ją znajomi, wspierając jej naukowe wysiłki.
Perspektywa Jana obejmuje doświadczenia polskie i zagraniczne. Matematykę studiował za granicą, doktorat napisał w Polsce, skąd wyjechał do Anglii, gdzie naukowo przez kilka lat rozwijał się na Uniwersytecie w Cambridge. Próbując mi wyjaśnić różnicę między tymi dwoma światami, przywołuje słowa swojego mentora, wybitnego brytyjskiego profesora, który często powtarzał młodym naukowcom cztery składowe oceny pracy naukowej: robienie nauki na poziomie światowym, co miało oznaczać jedną bardzo dobrą publikację na dwa lata, nauczenie, popularyzacja i udział w start-upie, który może przynieść jakieś pieniądze. – Na koniec mentor dodawał, że wystarczy, że jako młodzi naukowcy będziemy jedną z tych rzeczy robić na wysokim poziomie. Obserwując w Polsce, jak naukowcy robią wszystkie te rzeczy naraz i na odwal się, zacząłem rozumieć, że u nas nauka jest systemem najbardziej antyinnowacyjnym – wyjaśnia Jan. Choć według niego na Zachodzie naukowcom nie jest łatwo, bo uczestniczą w międzynarodowej intelektualnej rywalizacji, warunki sprzyjają temu, by naukowo rosnąć. – W Polsce widzę, jak młodzi naukowcy gonią z konferencji na konferencję, gdzie nikt nie słucha tego, co mówią, i piszą w dzikim tempie artykuły, których jakość pozostawia wiele do życzenia, ale taki jest system – konkluduje.
Po namowach znajomych Jan zdecydował się wrócić do Polski. – Chciałem tutaj zapoczątkować coś innego, spróbować w inny sposób zorganizować instytucje i relacje z ludźmi – wspomina. Założone przez niego centrum badawcze, korzystając z matematycznego sposobu myślenia, rozwiązuje problemy firm i instytucji, pozyskując w ten sposób środki na finansowanie swojej działalności i rozwój. Jan wchodzi jednak w konflikt z władzami instytucji, w której pracuje. Jego marzenia pryskają jak bańka mydlana.
Z kolei Olga, pracowniczka instytutu Polskiej Akademii Nauk, opowiada o czasie zaraz przed obroną doktoratu jako jednym z najgorszych w jej blisko 15-letniej karierze naukowej. – Nigdy nie było różowo, ale wtedy sytuacja była wręcz tragiczna. Kończył mi się czas dany na obronę doktoratu przez dyrektora instytutu. Doktorat już złożyłam. Czekałam tylko na recenzje. Niestety mój promotor, ze względu na stan zdrowia, nie mógł mi pomóc w ich wyegzekwowaniu. Cała procedura przedłużała się nie z mojej winy. Jednak zamiast wsparcia w kontaktach z recenzentami, którzy przetrzymywali mój doktorat, otrzymałam informację, że nie zostanie ze mną przedłużona umowa o pracę. Nie wiedziałam, co robić, zwłaszcza że co miesiąc muszę spłacać wysokie raty kredytu mieszkaniowego. To był ogromny stres, który odbił się mocno na moim zdrowiu – mówi. Ostatecznie, po dziewięciu miesiącach od złożenia pracy, obrona się odbyła. Olga mogła wrócić do instytutu. – Bardzo się wtedy cieszyłam, bo chociaż po raz kolejny dostałam umowę na czas określony, to myślałam, że to i tak nie jest źle – przyznaje. – Nie każdy może się cieszyć z takiej w miarę stabilnej sytuacji.
Dziś na etacie zarabia 2950 zł brutto, co akurat starcza na pokrycie raty kredytu. Także Piotr, jako adiunkt w instytucie PAN, zarabia poniżej 3 tys. brutto. Jego miesięczna pensja składa się z wynagrodzeń z grantów, różnych dodatków, ale kwota zapisana w umowie o pracę to wciąż za mało, żeby się utrzymać. Tyle że Piotr ma przynajmniej opłacone ubezpieczenie zdrowotne, co wśród jego znajomych na zleceniach jest dobrem luksusowym. Na pytanie, w jaki sposób sobie radzi i czy jest zmuszony dorabiać, odpowiada: – Pracuję za dużo. Właśnie przystąpiłem do kolejnego projektu. Inny grant za chwilę mi się skończy. W kolejnym jestem wykonawcą. Oprócz tego dorabiam okazjonalnie tekstami, recenzjami, prowadzeniem spotkań. Może nie spokojnie, ale żyję, mając namiastkę komfortu psychicznego, że nie zabraknie mi do pierwszego.
Pytam go, jak taka aktywność wpływa na jego podstawową pracę. – Pewnie lepiej byłoby, gdybym pracował bez grantów. Wtedy praca byłaby bardziej przemyślana. Wyższa pensja o tysiąc brutto zwiększałaby moją wydajność jako naukowca, ale dziś nie mam tego tysiąca. Zdarzało mi się wchodzić w projekty, w których się nie specjalizowałem, ale takie są realia. Trudno mieć pretensje do naukowców, że chcą przetrwać.

Zasada św. Mateusza

– Rakiem toczącym pracę młodych naukowców i funkcjonowanie akademii jest indywidualizm i stara zasada św. Mateusza, według której każdemu, kto ma, będzie dodane. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma – mówi Piotr. Młodzi naukowcy w rozmowach o warunkach, w których pracują, zwracają uwagę na nierówne, a miejscami folwarczne stosunki panujące w instytutach i na uczelniach. – Jest trochę naukowców, którzy mają się jak pączki w maśle z tego względu, że są profesorami zwyczajnymi i są konformistami. Wykorzystują cudzą pracę badawczą, którą potem podpisują swoim nazwiskiem. Im dłużej pracuję w tym świecie, a jestem na etapie procedury habilitacyjnej, tym większe mam poczucie obrzydzenia – opowiada Wiktoria. W katedrze, w której pracowała, to głównie adiunkci generowali punkty, ale finansowo korzystał z tego tylko ich przełożony. Kiedy zabrakło jej 300 zł na konferencję, zapytała w sekretariacie, czy może liczyć na niewielkie wsparcie. Usłyszała od pracowniczki, że prawie wszystko wyjeździł szef (który nie miał żadnych publikacji). Również Joanna ma powody do krytykowania sposobu rozdysponowywania środków finansowych na uniwersytecie, na którym pracuje. – Dotacje na utrzymanie potencjału naukowego dyrektor przeznaczył na zakup nowych mebli w swoim gabinecie, oprócz tego kupił sobie tablet i wyposażył sekretariat – opowiada.
Lepka podłoga i szklany sufit to kolejne mechanizmy, które skutecznie podtrzymują nierówności klasowe na uczelniach. Jeśli ktoś pochodzi z zamożnej i profesorskiej rodziny, to otwierają się przed nim dziesiątki drzwi, których inni, nawet ci z klasy średniej, nie zobaczą – mówi Wiktoria. – Zakłada się, że osoba wychowana przez filozofów będzie lepszym filozofem. Na etapie, na którym ja studiowałam, drzwi uniwersytetu były szerzej uchylone, było więcej osób z małych wsi i miasteczek. Gdy kończyłam doktorat, zaczęły się zamykać. To było widać od jakości ubrania aż po wiedzę, skąd pochodzą doktoranci. Ostatecznie tak sprofilowano akademię, że dzisiejszy konserwatywnooligarchiczny system premiuje osoby za dobre pochodzenie – dodaje.

Niech pani szuka bogatego męża

Oprócz sytuacji materialnej, pochodzenia i pozycji w akademickiej hierarchii, kluczową rolę w miejscu pracy odgrywa płeć. Potwierdzają to zarówno pracowniczki, jak i pracownicy naukowi. Ich doświadczenia mają wiele wspólnego, ale przede wszystkim wyłania się z nich szeroko dyskutowany w kuluarach problem, o którym niewiele mówi się w przestrzeni publicznej. – Widziałem wiele sytuacji w moim środowisku naukowym, w których ewidentnie kobiety były dyskryminowane. Sam nawet uczestniczyłem w sytuacjach, w których to mnie coś przyznano, bo byłem dobrze zapowiadającym się filozofem, a nie filozofką – opowiada Piotr. Istnieje na pewno dyskryminacja ze względu na płeć. To kobiety są częściej nieodpłatnymi służącymi profesury. Są wśród nich także osoby, które nazywamy „sekretarkami”, bo nie prowadzą pracy naukowej na poważnie, tylko usługują profesorom, dlatego ci tak chętnie chcą je przy sobie zatrzymać, oferując im etat – mówi Jakub.
Ocena sytuacji z punktu widzenia kobiet pracujących naukowo jest znacznie surowsza. Ich pozycję w nauce dobrze oddają słowa, które słyszą od swoich promotorów i starszych współpracowników. Wciąż popularnym założeniem jest to, że priorytetem dla kobiety jest znalezienie męża. – Przez cały mój doktorat słyszałam wielokrotnie, czy i kiedy założę rodzinę. Jeden z moich promotorów powiedział mi wprost, żebym znalazła sobie bogatego męża – opowiada Wiktoria.
Co dalej?
Okazuje się, że mimo trudnych warunków i nieraz krytycznej oceny relacji z przełożonymi, młodzi naukowcy nie chcą rezygnować ze swojej pracy.
– Czasami myślę, żeby wrócić na stosunku międzynarodowe, które studiowałam przez moment, i poszukać pracy w międzynarodowych instytucjach – mówi Joanna, kiedy pytam ją o to, czy miała chwile zwątpienia.
– Przyznam, że coraz częściej myślę o tym, co będzie dalej. Nie napawa mnie to nadzieją, raczej strachem. Jeśli chodzi o życie prywatne, to w zasadzie porzuciłam plany o macierzyństwie. Myślę, że posiadanie dzieci byłoby skrajnie nieodpowiedzialne. Jednocześnie cały czas znajduje w sobie zapał i przekonanie w sens mojej pracy badawczej – stwierdza Olga.
Dziennik Gazeta Prawna
– Zaraz po doktoracie będę próbował zdobyć grant na zagraniczny wyjazd. Nie mam wielkiej ochoty wyjeżdżać z Polski, ale to może być dla mnie jedyna szansa, żeby się zakotwiczyć na uniwersytecie. Do tego czasu muszę jednak znaleźć jakąś pracy – mówi Jakub.
Na moje pytanie o przyszłość Wiktoria z przekonaniem stwierdza: – Ja chcę pracować naukowo!
Jan w odstępie kilku miesięcy uczestniczył w konferencjach naukowych w Cambridge i w Polsce. W Wielkiej Brytanii zastanawiano się, jaka jest przyszłość zastosowań matematyki stosowanej. Głównym tematem był rozwój dziedziny oraz refleksje dotyczące otwarcia się na społeczności medyków i inżynierów. Dyskutowano także o tym, co zrobić, aby doktoranci lepiej odnajdywali się w nauce i biznesie. Konferencja w Polsce wyglądała zupełnie inaczej. Przez kilka godzin uczestnicy zastanawiali się nad tym, czy należy mówić o nauce stosowanej, czy o zastosowaniach matematyki. – Niech ten obraz posłuży jako mój komentarz na temat przyszłości polskiej nauki – mówi Jan.