O 26 proc. wzrosła liczba uczniów, których rodzice postawili na edukację domową. Wbrew MEN.
Choć nadal jest ich tylko 0,3 proc. wszystkich uczniów, czyli niemal 14 tys., to ten rodzaj kształcenia staje się coraz bardziej popularny. I to pomimo że Ministerstwo Edukacji wprowadziło kolejne utrudnienia.
Wzrost zainteresowania zbiegł się z wprowadzeniem reformy. – Czekam na opinię z poradni, czy da zielone światło na uczenie córki w domu – mówi Alicja. Dziewczynka jest w szóstej klasie i nie odnajduje się w grupie rówieśników. – W szkole jest ciągła rywalizacja, wszyscy muszą działać według jednego wzorca, nie ma miejsca na indywidualność – tłumaczy Alicja. I dodaje, że wprowadzona reforma powoduje jeszcze większe usztywnianie szkoły. Jej młodszy syn już od dwóch lat pracuje w pokoju na kanapie. – Dzięki temu uczy się z przyjemnością – dodaje.
Głównym powodem działania większości rodziców jest niechęć do systemu edukacji jako takiego. – Chcę, żeby dzieci rozwijały zainteresowania, a nie uczyły się dla nauczyciela czy dlatego, że muszą – mówi Ludwik Żółtowski, który w edukacji domowej ma dwójkę dzieci. Regularnie pracują w domu: głównie rozwijają zdolności artystyczne, muzyczne i sporty. A na część zajęć chodzą do Centrum Edukacji Domowej „edukacja przygodowa”, gdzie są prowadzone różne warsztaty – szkoła rycerska (uczą się przy okazji historii), zajęcia teatralne itd.
– U wielu rodziców powodem prowadzenia edukacji domowej jest chęć przekazywania własnych wartości, czego szkoła nie gwarantuje – zauważa Mariusz Dzieciątko, prezes Stowarzyszenia Edukacja w Rodzinie. No i sama idea takiej alternatywnej edukacji się popularyzuje w społeczeństwie, mimo niechęci MEN.
Domowa rejonizacja
Od tego roku resort edukacji wprowadził korektę do edukacji domowej. Sam mechanizm systemu się nie zmienił: dziecko musi być zapisane do tradycyjnej szkoły, która sprawdza jego osiągnięcia i wystawia świadectwo. Ale rodzice nie mogą już wybrać sobie dowolnej szkoły w kraju, bo została wprowadzona rejonizacja: uczeń może być zapisany tylko do placówki w województwie, w którym mieszka. Zdaniem rodziców to zły pomysł, bo nie każda szkoła umie pracować z uczącymi się w domu. – Mamy dwoje starszych dzieci zapisanych do szkoły, która jest wyspecjalizowana w prowadzeniu edukacji domowej. Sęk w tym, że nie jest na terenie naszego województwa. Trzecie dziecko, które za rok zacznie naukę, musielibyśmy zapisać do innej placówki niż braci, a to utrudni nam życie – narzeka jeden z rodziców.
Kolejną zmianą jest obowiązek otrzymywania zgody na edukację domową od publicznej poradni psychologiczno-pedagogicznej (do tej pory mogła to być również poradnia niepubliczna). No i zmniejszono subwencję oświatową wypłacaną na dzieci kształcone w ten sposób. MEN wyszedł z założenia, że uczeń kształcony przez rodziców nie kosztuje szkoły tyle, co normalnie uczęszczające do niej dziecko, więc środki na niego mogą być niższe. A wysokie finansowanie edukacji domowej prowadziło do patologii – powstawania wyspecjalizowanych w nim placówek zarabiających na subwencji oświatowej.
Za granicą polskiego się nie nauczysz
Najbardziej poszkodowane czują się rodziny polonijne, które straciły w ogóle możliwość edukacji domowej. Minister edukacji przekonuje, że MEN wspiera naukę Polaków za granicą, ale edukacji domowej, która zakłada współpracę ze szkołą, do której dzieci są formalnie przypisane, realizować nie można. Rodzice mieszkający poza Polską uważają, że to absurd. – Planujemy wrócić do kraju za dwa, trzy lata i nie chcemy, by dzieci miały problemy przy powrocie do polskiego systemu. Dwoje starszych w związku z tym realizuje polski program w ramach domowej edukacji. Najmłodsza córka już takiej możliwości nie ma – opowiada rodzina, która od kilku lat mieszka w Teksasie.
/>
– To był nasz wolny wybór – dodaje Ewa Pol, która mieszka we Francji. Jej córki chodzą do szkoły francuskiej, ale dodatkowo również do polskiej. Jej zdaniem bez edukacji po polsku język dzieci mieszkających za granicą i kształcących się w szkole w innym języku zanika. – Sprowadza się do rozmów kuchennych, dzieci umieją się wypowiadać tylko na proste tematy – tłumaczy. I dodaje, że dla jej córek jest bardzo ważne, że dostają świadectwo polskiej szkoły.
Urzędnicy z MEN tłumaczą, że to za duże obciążenie dla dzieci: omawiać dwa programy. Przyznają jednak, że po powrocie do kraju te, które uczyły się w innym języku i systemie, otrzymują dodatkowe wsparcie, m.in. lekcje polskiego czy historii. – To tak jakby zamiast przeciwdziałać chorobie, choć taka możliwość istnieje, państwo oferowało, że da świetne leczenie po tym, jak już ktoś zachoruje – podsumowuje działania MEN jeden z ekspertów.