Bardzo niebezpieczny pomysł – w zasadzie tym jednym zdaniem można by skwitować ideę, jaka wylęgła się w czyimś (czy aby nie chorym) umyśle za murami resortu zdrowia. Aby oszczędzić, ministerialni urzędnicy rozważają, czy nie warto by obniżyć wycen zabiegu cesarskiego cięcia.
Dziś ta procedura kosztuje tyle samo, ile poród siłami natury, choć wymaga większych nakładów finansowych. Ale i tak wykonuje się jej za wiele. Więc „siły natury” – czyli: przyj, przyj! – mają być premiowane większą kwotą. Absurdalne? Nie tylko. Chodzi o możliwe groźne konsekwencje. Będą się one sprowadzać do tego, że kobiety faktycznie potrzebujące interwencji chirurgicznej przy wydawaniu dziecka na świat będą w niebezpieczeństwie: lekarze niechętnie, ze względu na wpisaną w wycenę karę finansową, będą chwytali za skalpel.
O tym, że nie przesadzam, niech świadczą te wszystkie przypadki pacjentek z ulicy, które nie mając swojego, opłacanego prywatnymi wizytami lekarza, często nie mogą się doprosić takiej pomocy. A efekty bywają tragiczne. Dla tych zamożniejszych, dla których pieniądze nie stanowią większego problemu, nic się pewnie nie zmieni. Nadal będą płaciły za usługę (bo, panie doktorze, mogę rodzić tylko w sobotę, wcześniej ani później nie mam czasu). Tyle że jeszcze więcej pieniędzy popłynie pod stołem. Ale domyślam się, że ministra bardziej interesują słupki w Excelu. Bo to jego słupki, za które jest rozliczany. W końcu nie chodzi o jego brzuch. Ani o dzieci.