Zanim minister zdrowia spróbuje odpowiedzieć premierowi, jak skrócić kolejki do leczenia, sam musi znaleźć odpowiedź na inne, bardziej podstawowe pytanie – po co w ogóle płacimy składkę na zdrowie? Odpowiedź jest oczywista tylko dla kogoś, kto z systemem publicznej służby zdrowia do czynienia nie miał. Doświadczenia tych, którzy byli lub są pacjentami, prowadzą bowiem do odpowiedzi zupełnie innej niż ta, która wydaje się tak oczywista.
Płacimy nie po to, żeby – w razie choroby – zapewnić sobie szybki dostęp do leczenia, które przywróci nam zdrowie. To złudzenia, podtrzymywane przez konstytucję. Składki, które płacimy na opiekę zdrowotną, mają przede wszystkim służyć utrzymaniu przy życiu świadczeniodawców. Dawać miejsca pracy i w miarę godziwe zarobki pracownikom przychodni i szpitali. Zapewnić ich właścicielom jako taką stabilizację finansową, a niekiedy całkiem godziwy zysk. Życie i zdrowie samych pacjentów w obecnym systemie publicznego leczenia nie są wcale priorytetem. W hierarchii zadań świadczeniodawców obsuwają się na coraz niższe pozycje. Bo też nikt ich z efektów naszego leczenia nie rozlicza.
Twórcy zreformowanego ponoć systemu ochrony zdrowia zapewniali, że skoro „pieniądze będą szły za pacjentem”, to każdy lekarz będzie na niego czekał z otwartymi ramionami. Dlaczego więc nie czeka? Bo pieniądze, które zarabia świadczeniodawca, wcale nie zależą od tego, czy nas wyleczy. Często – wręcz odwrotnie. Zarobi więcej, jeśli odeśle chorego do kolegi.
Tak się dzieje już u lekarza pierwszego kontaktu, którego zarobki nie zależą od efektów pracy, ale od tego, ilu pacjentów się u niego zarejestrowało. Przychodnia dostaje za nich stawkę kapitacyjną. Bez względu na to, czy kiedykolwiek z porady swego lekarza skorzystali. Nie wiem, czy ponad 8 zł miesięcznie to dużo, czy mało. Wiem jednak, że w zasadzie cała podstawowa opieka zdrowotna, czyli właśnie lekarze pierwszego kontaktu, najszybciej się sprywatyzowała. Widocznie uznali, że warto.
Ale mechanizm finansowania, jaki dla tych prywatnych przychodni skonstruowano, jest sprzeczny z interesami pacjentów. Jeśli bowiem lekarz zechce ich leczyć naprawdę, zarobi na tym mniej, niż gdy odeśle chorego do specjalisty. Ustawi go w kolejkę na długie miesiące, w czasie których jego choroba stanie się bardziej zaawansowana, a więc także – droższa do wyleczenia. Droższa dla państwa, ale nie dla doktora. Za każde badanie, którego leczenie pacjenta będzie wymagało, lekarz pierwszego kontaktu płaci z własnej kasy. Więc woli odsyłać. Gdy nie leczy, zarabia więc lepiej, niż gdy leczy. System premiuje finansowo lekarza pierwszego kontaktu za tworzenie sztucznego tłoku. Więc kolejki do specjalistów są coraz dłuższe. I będą rosły nawet wtedy, gdy NFZ zwiększy limity wizyt.
System, z powodu źle rozumianych oszczędności, często wręcz leczyć nie pozwala. Co może zrobić lekarz pierwszego kontaktu, jeśli podejrzewa u swojego pacjenta nowotwór? Powinien się upewnić co do diagnozy. Tę pewność może dać badanie typu rezonans magnetyczny czy tomografia komputerowa. To drogie badania, płaci za nie NFZ. I pewnie dlatego, by lekarze zbyt często na nie pacjentów nie kierowali, doktorom POZ nie wolno ich ordynować. Tym razem muszą skierować chorego do specjalisty. Powiększyć kolejki.
Jeśli pacjent rzeczywiście ma nowotwór, to przez najbliższe kilka miesięcy czeka na wizytę u specjalisty. Jeśli ten również postawi podobną diagnozę, to kolejne kilka miesięcy chory poczeka teraz na badanie tomograficzne czy rezonans. Potem następne kilka na drugą wizytę u specjalisty, żeby – już mając w ręku wynik badania – potwierdził diagnozę. Do leczenia chory będzie się musiał ustawić już w następnej, też długiej, kolejce. Jak przez ten czas zmalały jego szanse na wyzdrowienie? A, jeśli jeszcze je ma, to ile więcej pieniędzy trzeba będzie wydać na przywrócenie mu zdrowia? I kto zostanie rozliczony z tego, że trwało to tak długo? Winnych przecież nie ma.
Naszej służbie zdrowia brakuje pieniędzy, to prawda. Ma ich za mało. Ale samo dosypanie do systemu pieniędzy nie uleczy podstawowej choroby systemu. Tego, że dobro pacjenta zeszło na dalszy plan. Nie zostało wpisane w mechanizmy rządzące systemem publicznej służby zdrowia. Lekarze, a nawet pielęgniarki potrafią się domagać poszanowania dla własnych interesów, chorzy ciągle są bezbronni. I to, w pierwszej kolejności, musi się zmienić.