Rozwiązaniem mógłby być powrót do tzw. ostrych i tępych dyżurów. Przecież nie wszystkie szpitale muszą pracować pełną parą - mówi w wywiadzie dla DGP
Porozumienie, które podpisał pan pod koniec minionego tygodnia z lekarzami rezydentami, zakłada podwyżki. 6,7 tys. zł dla lekarza specjalisty brutto, ale...
...tylko dla takiego, który będzie pracował u jednego pracodawcy.
To znaczy?
Chodzi przede wszystkim o to, żeby lekarz nie wykonywał tych samych świadczeń w innym ośrodku finansowanym z pieniędzy publicznych, np. nie jeździł dyżurować w innych szpitalach.
Jak to można sprawdzić?
Po pierwsze, już teraz część szpitali praktykuje takie rozwiązania: wprowadza umowy o niekonkurencyjności. To też powszechna praktyka na uczelniach, wykładowcy nie mogą pracować w innej placówce bez zgody rektora, ale jest to też praktyka w biznesie. Dlaczego nie miałoby to dotyczyć lekarzy? Ale nie będziemy nikogo zmuszać. Chcemy zachęcić stabilną dobrą pensją do przyjęcia takiego modelu pracy.
Teraz zdarza się, że lekarz nawet nie musi jeździć od szpitala do szpitala, tylko pracuje w jednym ponad 24 godziny, nie schodząc z dyżuru – częściowo pracuje na etat, częściowo na firmę.
Praca bez żadnej przerwy po dyżurze jest niebezpieczna, choć w wyjątkowych sytuacjach konieczna. Ale nie może być standardem. Aby tego uniknąć, chcemy dać lekarzom przyzwoite wynagrodzenie, które będzie zniechęcało do takich działań.
Przyzwoite, czyli jakie?
6,7 tys. zł brutto, plus dyżury, plus pochodne to wychodzi w sumie ok. 10 tys. zł brutto. 8 tys. zł na rękę.
Wielu lekarzy po pracy w szpitalu idzie do prywatnej poradni. Czy to jest łamanie zakazu konkurencji?
Nie. W ogóle nie dotykamy prywatnej służby zdrowia.
Czyli lekarz będzie mógł dorobić prywatnie?
Tak. Nie chcemy wprowadzać represyjnych zakazów. Chodzi o to, żeby osoby, które nie chcą czy też nie mogą dorabiać – nie pozwala im na to zdrowie, samotnie wychowują dzieci – miały pensję, która daje im taki wybór. Dlatego propozycja pensji wynoszącej minimalnie 6,7 tys. zł będzie skierowana do lekarzy pracujących na etat, nie dla lekarzy kontraktowych. Dzięki temu lekarz, pracując w jednym miejscu, na jednym etacie będzie zarabiać więcej niż jego młodsi koledzy w trakcie specjalizacji.
Ilu lekarzy skorzysta z takiej opcji i przestanie być tzw. skoczkami jeżdżącymi od szpitala do szpitala?
Obecnie 60 proc. lekarzy pracuje, prowadząc własną działalność gospodarczą. Sam jestem ciekaw, ilu skorzysta.
Rezydenci też mieliby możliwość zarabiać więcej, ale za zobowiązanie do pracy w Polsce – czyli lojalki?
Nie używałbym takiego sformułowania, kojarzy się negatywnie. Chcemy młodych lekarzy zachęcić do zostawania w Polsce, oferując im wyższe pensje od 600 do 700 zł w zależności od specjalizacji, w zamian za to, że zostaną w Polsce przynajmniej dwa lata z pierwszych pięciu po uzyskaniu specjalizacji. Tak, żeby nie blokować staży i szkoleń za zagranicą, ale żeby z ich wiedzy skorzystali też polscy pacjenci.
Co się stanie, jeżeli jednak ktoś wyjedzie?
Będzie musiał państwu zwrócić pieniądze. To od 28 do 50 tys. zł w zależności od rodzaju i długości specjalizacji. Ale znów to tylko zachęta, dobrowolne rozwiązanie.
Chce pan zachęcać do pracy w jednym szpitalu, docelowo miałyby zniknąć opt-outy – tymczasem teraz, jak tylko niewielki odsetek lekarzy wypowiedział opt-outy, szpitale zamykały odziały. Za mało było lekarzy.
Obligatoryjny 48-godzinny tydzień pracy chcemy wprowadzić za dziesięć lat. W tym czasie zwiększymy liczbę miejsc na studiach i wykształcimy więcej lekarzy. Zapewniając lepiej wynagradzaną pracę, w lepszych warunkach, liczymy, że lekarze zostaną w Polsce.
Ma pan nadzieję, że zatrzyma emigrację i zwiększy liczbę studentów. Gdyby to było takie proste, zrobiliby to pana poprzednicy. Uczelnie nie chcą więcej studentów.
W przyszłym roku otworzy się nowy kierunek lekarski na UKSW, liczę, że otworzymy dwa kolejne kierunki w innych szkołach.
Wie pan, co jest największym problemem pacjentów?
Zapewne kolejki.
Czy wyższe pensje dla lekarzy coś tu zmienią?
Wynagrodzenia dla lekarzy to jedno. Poza tym chcemy zwiększyć finansowanie tam, gdzie jest najdłuższy czas oczekiwania: w 2018 r. będzie o 2 mld 160 mln więcej wobec tego, co dołożyła styczniowa ustawa. W sumie do 2024 r. to 16 mld więcej. Już skróciliśmy kolejki do operacji stawu biodrowego i usuwania zaćmy. Trwają rozmowy z NFZ, żeby dodatkowy strumień pieniędzy był skierowany na te procedury, na które pacjenci czekają najdłużej.
Kto będzie to robić? Sieć szpitali (czyli gwarantowane finansowanie bez obowiązku stawania do konkursu) wykluczyła z rynku publicznego albo wykluczy część jednodniówek.
Jednodniówki będę promował. Pobyt w szpitalu więcej niż jeden dzień, jeżeli nie wymaga tego stan medyczny pacjenta, jest dla niego zagrożeniem i kosztem dla płatnika.
Nie wiadomo, czy starczy pieniędzy. Prawie wszystko jest przeznaczane na sieć.
Musi się znaleźć finansowanie. Chcę położyć nacisk na ambulatoryjną opiekę specjalistyczną, która powinna być lepiej wyceniona. Coraz częściej brakuje lekarzy specjalistów w publicznej służbie zdrowia, bo przechodzą do prywatnych placówek. To się musi zmienić.
Jednym z pomysłów na rozwiązanie problemów kadrowych była propozycja łączenia dyżurów przez specjalistów.
Nie uważam, że to dobry pomysł. Sądzę, że rozwiązaniem mógłby być powrót do tzw. ostrych i tępych dyżurów. Przecież nie wszystkie szpitale muszą być w pełni gotowe na przyjęcie każdego rodzaju pacjenta i pracować pełną parą. A teraz tak jest. Mogą się podzielić. Wtedy ten szpital, który pełni dyżur ostry, otrzymywałby więcej pieniędzy. A ten z tępym nie musiałby mieć tylu specjalistów w pracy, część mogłaby być na dyżurze pod telefonem.
To kolejna duża zmiana.
Najpierw oczywiście musimy przeanalizować rozłożenie geograficzne szpitali, a także świadczenia, których udzielają. Bo na pewno nie chcemy zwiększyć kolejek na oddziałach ratunkowych i izbach przyjęć. Również pacjenci musieliby otrzymać rzetelną informację, gdzie i jaki szpital ma dyżur. To jednak odciążyłoby szczególnie powiatowe szpitale, które mają największe problemy kadrowe.
Problemem jest też brak dostępu do innowacyjnych terapii. Na przykład w chorobach rzadkich.
Mówimy rzadkie, ale to jest 6 proc. populacji. Chciałbym, żeby istniała realna sieć ośrodków referencyjnych, bo czasami jest za późno na pomoc, ponieważ chory trafia do szpitala za późno. Należałoby połączyć nasze bazy szpitali z bazami zagranicznymi. I trzeba przemyśleć kwestie leków, które istnieją, ale są horrendalnie drogie.
Teraz nie przechodzą przez refundację, bo nie spełniają wymogów ekonomicznych. Mówiąc wprost: są za drogie.
Dla mnie, lekarza, jest to trudna sytuacja, bo moim powołaniem było i jest leczenie ludzi. Jednak wypracowaliśmy sobie procedury, które opisują sposób podziału środków i są gwarantem ich sprawiedliwego podziału. Minister zdrowia nie powinien podejmować arbitralnych decyzji refundacyjnych według własnego uznania. Oparcie się na procedurach jest jedynym wyjściem w sytuacji, gdy nasz budżet na refundację jest ograniczony. Jednak faktycznie ostateczna decyzja należy do ministra zdrowia. Ostatnio został dopisany do listy refundacyjnej ekulizumab, który jest bardzo drogim lekiem, ale naprawdę działa i uważam, że należy go refundować. Wynika to ze specyfiki leków sierocych, które nie mają szans spełnić kryterium kosztoefektywności. Chciałbym, żeby wzrost nakładów na zdrowie przeznaczony był też na refundację.
Cały czas toczy się debata na temat ograniczenia aborcji. Pan tuż przed objęciem stanowiska podpisał deklarację sumienia, stając po jednej stronie,
Nigdy swoich poglądów i przekonań nie kryłem. Wolę mieć otwartą przyłbicę.
Ale jest pan też osobą publiczną, która ma wpływ na decyzje ustawowe...
Kwestia aborcji z powodu wad płodu jest skomplikowana, nie mamy jasnych danych – NFZ nie posiada danych o dokładnych powodach, więc nie wiemy, ile przypadków dotyczy np. zespołu Downa. Być może dużego odsetka.
30 proc. – tak wynika z kilku badań.
To i tak bardzo dużo. Przecież wiemy, że osoby z zespołem Downa są takimi samymi ludźmi jak pani czy ja. Kończą szkoły. Czy możemy z powodu jakiegoś konkretnego zestawu cech, np. trisomii 21, usunąć ciążę? Nie jest to letalna (śmiertelna) wada.
Czyli poparłby pan projekt wprowadzający taki zakaz?
W demokracji do tego typu rozstrzygnięć legitymizowany jest parlament, jako minister jestem przedstawicielem władzy wykonawczej i moim podstawowym obowiązkiem jest wdrażanie prawa.