-Bałam się, że wkrótce nie będę miała prawa decydować o tym, kto urodzi dziecko z moich zarodków. Dlatego w zeszłym roku przeniosłam je do kliniki w Czechach, w której zostały zniszczone - mówi Anita Fincham, menedżerka w Fertility Europe, ogólnoeuropejskiej organizacji reprezentującej i wspierającej stowarzyszenia pacjentów z niepłodnością.
Dawcy.
Osoby oddające materiał genetyczny nie powinny – i nie chcą – być nazywane matką czy ojcem biologicznym. Przestrzega się zasady, aby mówić, że to dawca nasienia czy komórki. Po angielsku „donor”.
Kto jest rodzicem, to otwarte pytanie. Cały czas o tym dyskutujemy. W przypadku leczenia przeprowadzonego w klinice wszyscy mają pewność co do swoich ról: dawca nie ma żadnych obowiązków wobec dziecka, ale także nie ma do niego żadnych praw; rodzice są rodzicami ze wszystkimi prawami i obowiązkami, choć nie zawsze mają genetyczny związek z dzieckiem. Język, którego używamy, jest ważny także w innych sytuacjach związanych z leczeniem. Mocno zapadł mi w pamięć kongres, na którym surogatki – kobiety, które komuś rodzą dziecko – podkreślały, by nie mówić o nich, że są matkami zastępczymi.
Ale surogatki tylko rodzą czyjeś dziecko. Słowo „matka” nie jest tam potrzebne. Jedynie gmatwa sytuację. Na tej samej zasadzie trzeba oddzielić ojca od dawcy nasienia. To różnica na poziomie mentalnym, faktycznym i emocjonalnym.
To słuszna uwaga. Ale dawstwo to co innego niż adopcja. Dzieci z in vitro nie mają tych samych praw, co te adoptowane. Zwrot „dawca nasienia” w przypadku dawstwa określa sytuację zgodnie z rzeczywistością. A zwrot „ojciec biologiczny” jest nacechowany emocjonalnie. Ma inną wagę.
To też prawda, co tylko pokazuje, jak zawiła jest to materia. I że nadal szukamy dobrego podejścia. Już wiele państw Europy odeszło od anonimowego dawstwa. To nie znaczy, że rodzice znają tożsamość dawców. Na to pozwala niewiele państw. Jednak są kraje, w których dzieci po ukończeniu 16. czy 18. roku życia mogą poznać tożsamość dawców. Mowa nie tylko o Europie, ale o całym świecie, choćby Australii. Powinniśmy wyciągać z tego wnioski.
Dzieci, które przyszły na świat dzięki dawstwu gamet, dorastały i zaczęły jasno artykułować potrzebę poznania i odnalezienia dawców, dzięki którym przyszły na świat. Nie dlatego, że szukały „prawdziwych” mamy czy taty. Miały wrażenie, że brakuje im wiedzy na swój temat. Nie wiem, czy tak było zawsze, czy dopiero po tym, gdy dowiedziały się, jak zostały poczęte. Kiedyś nie mówiono o tym, że dziecko jest z in vitro, a teraz nadal nie mówi się o dawstwie, które było częścią leczenia. Poszczególne osoby dowiadywały się przypadkiem: albo od kogoś z rodziny, albo z jakichś papierów przy porządkowaniu mieszkania rodziców.
Albo że chorują na chorobę genetyczną, której nie mają mama ani tata. I wtedy działo się najgorsze: czuli się oszukani, że osoby, które pomagały im budować swoją świadomość i tożsamość, zataiły przed nimi tak ważną informację.
O ich genetycznym pochodzeniu.
Imię, nazwisko i ostatni adres dawcy.
Powinien być na nią gotowy. W Wielkiej Brytanii nie jest to nowa sprawa – decyzja zapadła już w 2005 r. Od tego czasu dawstwo przestało być anonimowe. Dzieci po ukończeniu 18. roku życia mają prawo uzyskać wiedzę na ten temat. Działa to też w drugą stronę. Moja koleżanka, która oddała w Anglii zarodki, ma prawo się dowiedzieć, czy zostały komuś przekazane. Dostanie również informację o ewentualnych dzieciach, które przyjdą z nich na świat, oraz ich płci. Gdy oddawała zarodki, psycholog powiedział jej, że po 18 latach będą miały prawo poznać jej nazwisko i adres.
Stąd ta rozmowa z psychologiem, żeby uzyskać informacje, na co trzeba się przygotować. Ale nie dowiedziałaby się pani, jak wygląda dziecko, dopóki ono samo nie chciałoby się z panią skontaktować. Prawo jest tak skonstruowane, żeby decyzja o kontakcie była w rękach dziecka.
Na to, że dzieci będą go szukać jako brakującego ogniwa. Żeby go poznać – i tyle. Nie szukają nowej rodziny. Dawcy nie mają wobec nich obowiązków alimentacyjnych ani żadnych innych. Dzieci urodzone dzięki dawstwu nierzadko nawiązują za to relacje z innymi osobami urodzonymi z tego samego dawcy.
Anna Krawczak, wieloletnia szefowa Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian”, prowadziła kiedyś zajęcia z antropologii, na których pytała studentów, kto ma jaką rodzinę. Dla jednych to była tylko babcia, dla innych – ojczym, matka i trójka rodzeństwa z trzech małżeństw. Uważam, że powinniśmy odejść od sztywnego podziału ról, a także od mówienia w kontekście zarodka: „Jak można oddać dziecko? Ja nie byłabym w stanie oddać zarodka”.
Mam dwóch synów. Wiem, że z pozostałych zamrożonych zarodków mogłoby się urodzić ich rodzeństwo. Jednak nie byłam w stanie sobie wyobrazić, że te dzieci wychowywałby ktoś inny, a ja nie miałabym na to wpływu. Moi synowie nie mieliby też możliwości poznania ludzi, którzy byliby ich genetycznym rodzeństwem. Anonimowe dawstwo sprawia, że decyzje są jeszcze trudniejsze. Znam pacjentów, którzy zgłaszali się do Stowarzyszenia „Nasz Bocian” z pytaniem, do którego kraju mogą przenieść swoje zarodki, żeby je oddać nieanonimowo, bo już nie chcą mieć więcej dzieci. Mają świadomość, że anonimowe dawstwo to przeżytek, od którego powinniśmy odchodzić.
Myślę, że do końca życia zaglądałabym wszystkim rodzicom do wózka. Tak to czuję, ale szanuję inne wybory. Słuchałam kiedyś wykładu o wspieraniu pacjentów przy podejmowaniu decyzji o tym, co zrobić z zarodkami. Mówimy oczywiście o krajach, gdzie można wybrać: zniszczyć zarodki, oddać do adopcji lub do badań naukowych. Jeśli zapada decyzja o zniszczeniu, kliniki mają do tego stosowne procedury. Mogą np. zorganizować pożegnanie, a w danym miejscu w ogrodzie posadzić róże. Nikt nie mówi tam o zabijaniu dzieci.
Urodzili się z sześciu zarodków, z jednej procedury. Z pierwszego transferu dwóch zarodków urodził się pierwszy syn. Ciążę z kolejnego transferu dwóch zarodków poroniłam. Z trzeciego transferu – znowu podwójnego – urodził się drugi syn. Zostało siedem zarodków. I w takiej sytuacji dzieją się dziwne rzeczy w głowie. Wiem, że więcej dzieci już mieć nie chcę. Wiem też, ile potrzeba starań, by z pozostałych zarodków mogły się urodzić dzieci. Poczułam, że tracę kontrolę.
Zarodki powstałe w 2003 r. na podstawie ustawy o leczeniu niepłodności z 2015 r. zostały objęte zakazem niszczenia oraz nakazem przymusowej adopcji. Po 20 latach mogłyby trafić do innej pary.
Poczułam się ofiarą przemocy. Wiele lat biłam się z myślami. Nie wiedziałam, co robić. Odkładałam tę decyzję, mając nadzieję, że coś się zmieni w prawie na lepsze, że pojawią się jakieś nowe rozwiązania, które nam pomogą. Ostatecznie w zeszłym roku przeniosłam zarodki do kliniki w Czechach, w której zostały zniszczone.
Nie. Dostałam e-maila, że już ich nie ma.
Bałam się, że zaraz nie będę miała prawa decydować o tym, kto urodzi dziecko z moich zarodków, rodzeństwo moich dzieci. Nie miałam jasnej interpretacji, czy chodzi o 20 lat, licząc od powstania zarodka, czy od wejścia w życie przepisów i stworzenia banków zarodków. Uświadomiłam sobie, że nie potrafię przestać o tym myśleć. To trudno wytłumaczyć, ale niepewność i poczucie zagrożenia bardzo źle wpływały na moją kondycję psychiczną.
Teraz już się nie boję. Mam wreszcie poczucie, że zakończyłam leczenie. Cieszę się, że przemocowe prawo już mi nie zagraża. Czuję, że moja rodzina jest teraz bezpieczna.
Kiedy zaczynałam leczenie, pytano mnie, czy chcę zostać dawcą. Męża też. Oboje nie chcieliśmy. To było dla nas zawsze jasne. To zupełnie innego rodzaju decyzja niż ta o posiadaniu dziecka z in vitro. Umowa z kliniką była taka, że tworzymy zarodki dla siebie, bo chcemy mieć dziecko. Nie decydowaliśmy się na to, by stworzyć potencjalnie jeszcze 11 osób.
Nie.
O matko, to znaczy tak, było. Tylko proces decyzyjny trwał już wiele lat, było tyle emocji związanych z planami rodzinnymi, rozważaniem wszystkich możliwości działania, rozterki i wreszcie pożegnanie... To wszystko tak długo mi ciążyło, że na końcu poczułam lekkie ukłucie smutku na myśl o tym, co mogło być. Ale przede wszystkim ulgę.
Chcemy, żeby pacjent miał wybór. Dobrze byłoby też mieć opcję oddania zarodków do badań naukowych, by dowiedzieć się więcej o ich rozwoju i opracować skuteczniejsze metody leczenia.
Przy testowaniu na zwierzętach mówimy o bólu. W przypadku zarodków – nie. Tu chodzi o kilkukomórkowe organizmy na najwcześniejszym etapie rozwoju, którego wiele z nich nie przeżywa ani w macicy, ani w laboratorium. Badania na zarodkach można prowadzić tylko do 14. dnia po zapłodnieniu.
Około 4 tys. zł. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy może sobie na to pozwolić. Ale nie miałam innego wyjścia. Inaczej zarodki stałyby się własnością państwa, a ja straciłabym jakąkolwiek możliwość kontroli. Jak mówiłam wcześniej – to jest przemocowe prawo. Dawstwo nie może być przymusowe, to dobrowolny akt podzielenia się swoim materiałem genetycznym. Czy wyobraża sobie pani przymusowe dawstwo krwi albo nerki? Paradoks sytuacji polegał na tym, że choć niebawem straciłabym prawo do decydowania o swoich zarodkach, to nikt nie zwolnił mnie z obowiązku płacenia klinice za ich przechowywanie. Ostatnio ok. 500 zł rocznie.
Tak. Podobnie jest w Chorwacji. Nie wymyślono tam, jak rozstrzygnąć kwestię niewykorzystanych zarodków. De facto oznacza to odsunięcie problemu na lata w nadziei, że ktoś w końcu wpadnie na bezpieczny ideologicznie pomysł, jak go rozwiązać.
Nie wiem. Mój dług wobec kliniki by narastał i można by mnie ścigać za nieuregulowane należności. W umowie, którą podpisałam przed laty, zobowiązałam się do ponoszenia tych opłat. A może w świetle obecnych przepisów przyspieszyłoby to adopcję zarodków? Może klinika złożyłaby mi propozycję: „mamy potencjalnych chętnych, a skoro pani nie płaci, to niech się pani ich zrzeknie”? To dywagacje. Nie chciałam ryzykować.
Tak. W naszym domu mówiło się o in vitro otwarcie choćby ze względu na moją pracę w Stowarzyszeniu „Nasz Bocian” i w Fertility Europe. I to nigdy nie był dla moich synów ciekawy temat. Zresztą zaleca się, żeby opowiadać dzieciom urodzonym dzięki dawstwu już od najmłodszych lat – w sposób dostosowany do ich wieku – by dorastali z tą wiedzą, a nie nagle dostali informację. Wtedy nie ma żadnego zaskoczenia.
To kwestia zaufania. Lepiej powiedzieć dziecku samemu, nawet późno, niż żeby dowiedziało się w końcu przypadkiem.
Myślę, że jest tak pół na pół. Część obiecuje, że powie, ale to odkłada. Sami nie wiedzą na kiedy.
Znów wracamy do szczerości. Nie ma co patrzeć na nowe przepisy. Obecnie testy genetyczne kosztują grosze, a w internecie jest wiele grup skupiających osoby, które szukają za pomocą badań rodzeństwa. Deklarowanie anonimowego dawstwa jest dziś nieuczciwe, bo nikt go nie może zagwarantować. Dawca nie musi być nawet w bazie danych, żeby go zidentyfikować. Niedawno byłam na kongresie w Atenach. Swoją historię opowiedział tam 30-letni Fin, ojciec trójki dzieci. Dwa lata temu kupił rodzinie testy genetyczne na gwiazdkę, bo chciał sprawdzić, jakie mają korzenie. Okazało się, że nie może być dzieckiem swojego ojca. Musiał więc urodzić się dzięki dawstwu. Na tym nie koniec: kiedy wrzucił dane do bazy, okazało się, że jego kolega jest zarazem jego przyrodnim bratem. Wie już także o kolejnych osobach, które się urodziły z nasienia tego samego dawcy.
Przede wszystkim wstrząsnęła jego zaufaniem do rodziców. Sytuacja była dramatyczna, bo ojciec już nie żył, została mama. Ten mężczyzna zdał sobie sprawę, że to ma również znaczenie dla jego dzieci. Nie mają wiedzy o części swojego genetycznego dziedzictwa. Wszystko to wydarzyło się niezależnie od zmiany prawa w Finlandii.
Od przyszłego roku dzieci z dawstwa będą mogły się tam dowiadywać o tożsamości dawców. Organizacja działająca w Finlandii w ramach Fertility Europe od trzech lat prowadzi kampanie społeczne, edukując, jak rozmawiać z dziećmi, jak przekazywać im informacje o genetycznym pochodzeniu, jak wspierać rodziców i dawców.
Tak. Choć na Wyspach trwają dyskusje, by obniżyć ten wiek do 16 lat, a nawet do 14. To samo dotyczy m.in. Holandii i Danii. Są też kraje, które pozwalają na nieanonimowe dawstwa rodzinne czy dotyczące osób bliskich. W Belgii dawczynią może być np. siostra lub przyjaciółka. Nie zaburzyło to więzi rodzinnych, nie doprowadziło do ich rozpadu.
W krajach europejskich dobrym standardem jest powszechny dostęp do leczenia dla wszystkich, którzy mierzą się z niezamierzoną bezdzietnością – czyli nie tylko dla par hetero seksualnych, lecz także samodzielnych kobiet i par jednopłciowych. Tymczasem w Polsce zablokowaliśmy możliwość leczenia dla singielek, a do tego odebraliśmy im ich własne zarodki stworzone przed wejściem w życie ustawy o leczeniu niepłodności z 2015 r. Dziś nie mają prawa ich odebrać z kliniki bez prawnej deklaracji mężczyzny, który podejmie się roli ojca. W Polsce w ogóle nie ma rozmowy na ten temat. Zamiast niej jest lament o losie zarodków i narracja o mordowaniu dzieci nienarodzonych. Nie skupiamy się na tym, jak dokonania współczesnej medycyny mogą pomóc. W debacie publicznej ocenia się je pod kątem moralności, a nikt nie zastanawia się nad stygmatyzacją i obciążeniem psychicznym osób z niepłodnością. To jest straumatyzowana grupa ludzi; są w wieku, w którym mogliby osiągać swoje cele życiowe i zawodowe, a unikają życia towarzyskiego czy awansów w pracy, bo borykają się z depresją i oszczędzają na leczenie niepłodności.
Mam ogromną nadzieję, że refundacja poprawi dostępność in vitro, ale także znormalizuje leczenie zgodnie z zasadami medycyny opartej na badaniach naukowych. To jednak nie wystarczy. W polskim prawie wciąż nie ma rejestru procedur in vitro. Co oznacza, że nie znamy skuteczności leczenia niepłodności, nie wiemy, jaki jest profil pacjentów. Mamy tylko dane od klinik, których żaden zewnętrzy organ nie weryfikuje. Dlatego powinniśmy porozmawiać o utworzeniu centralnego rejestru, który zawierałby jednolite informacje. Dziś bywa, że klinika np. nie uwzględnia w statystykach rozpoczętych procedur, w wyniku których nie doszło do ciąży lub urodzenia żywego dziecka. Dlaczego? Dlatego że zaburzałoby to jej wskaźniki skuteczności. A w końcu to rynek komercyjny, z dużym kapitałem do zgarnięcia, gdzie walczy się o klienta.
Różnie. Część krajów zapewnia in vitro duże finansowanie. Sztandarowym przykładem jest Izrael, który opłaca dowolną liczbę procedur aż do urodzenia dwójki dzieci. Belgia finansuje pięć, sześć procedur. Francja, Serbia – trzy, cztery. Po urodzeniu pierwszego dziecka, jeśli rodzice chcą dalej powiększać rodzinę, system się zeruje i mogą znowu próbować. We Francji rodzice mogą liczyć na dwie dodatkowe procedury na drugie dziecko, w Serbii na trzy. Ten sposób finansowania mnie przekonuje, bo nie zamyka szansy przed ludźmi, którzy chcą mieć większą rodzinę lub są w nowych związkach.
Do końca nie wiem – i chyba oficjalnie tego tematu jeszcze nikt nie poruszył. Gdy w latach 2013–2016 istniało centralne finansowanie in vitro, wyliczono, że jedno urodzone dziecko kosztowało państwo 11 tys. zł. Był to bardzo dobry wynik. Ale moim zdaniem źle się dzieje, że fiksujemy się dziś na pieniądzach, a na bok odkładamy inne kwestie. Słyszę głosy, by nie mieszać w obecnej sejmowej debacie różnych wątków. Rozumiem, że łatwiej jest przeforsować kwestie finansowe. Ale kiedy będzie czas na pozostałe?
Mam wrażenie, że in vitro to jeden z tematów, dla których w Polsce nigdy nie będzie dobrego czasu. W efekcie mamy prawo, które nie tyle nie przystaje do rzeczywistości, ile pozostaje za nią daleko w tyle. Nic dziwnego, że ludzie muszą brać sprawy w swoje ręce. I jak ja wyjeżdżają do Czech, by tam zniszczyć swoje zarodki. Jednocześnie trzeba powiedzieć, że pacjenci z Czech przyjeżdżają do Polski ze swoimi zarodkami, by oddać je tu do adopcji, bo w ich kraju prawo nie przewiduje takiego rozwiązania. To bardzo dobrze pokazuje, jak ważne jest, by pacjenci mieli wybór zgodny z ich własnym odczuciem, a nie ze światopoglądem prawodawców. Wrócę jeszcze do samych finansów. Nie mamy dzisiaj odpowiedzi, kto mógłby się ubiegać o sfinansowanie leczenia oraz czy i jaką granicę wieku ustanowić.
Nie mam gotowej odpowiedzi. Na szczęście w Polsce zaczynają się leczyć już młode kobiety, blisko „30”, jeśli mogą sobie na to pozwolić finansowo i życiowo. Jak będzie teraz? Kto się zgłosi? Ponieważ przez kilka ostatnich lat nie było u nas finansowania in vitro z budżetu państwa, teraz mogą się zgłosić kobiety znacznie starsze, w okolicach „40” i ponad, które nie porzuciły nadziei, że zostaną matkami. To coraz częstsze zarówno w Polsce, jak i na świecie.
Dopuszczenie singielek i par jednopłciowych do leczenia, zniesienie anonimowego dawstwa, rejestr procedur, no i zniesienie przymusowego dawstwa. Do tego usankcjonowanie altruistycznej surogacji – z jasną procedurą umowy cywilno-prawnej zawieranej między osobą, która fizycznie urodzi dziecko, a jego rodzicami. Ze wsparciem psychologicznym dla niej i dla nich. A także z jasnym ustawieniem narracji. I wreszcie – wiele krajów pracuje nad dobrą edukacją dotyczącą płodności już na poziomie szkoły średniej, żeby młodzi ludzie, którzy chcą kiedyś mieć dzieci, mieli rzetelną wiedzę o planowaniu życia i rodziny. Chodzi o to, by rozumieli, jakie są czynniki ryzyka, kiedy płodność wygasa i kiedy zwrócić się do lekarza po pomoc.
Mają ogromne znaczenie. Jestem 50-letnią kobietą, mam dwoje dzieci z in vitro, starszy syn skończył 20 lat. Od wielu lat mówię publicznie, że mam dzieci dzięki leczeniu tą metodą, ale dopiero niedawno zaczęłam mówić o konieczności zapewnienia pacjentom wyboru, co zrobić z pozostałymi zarodkami, i o tym, że sama postanowiłam je zniszczyć. Boję się, że przyznanie się do tego będzie w Polsce uznane za włożenie kija w mrowisko i pogorszy, zamiast poprawić, sytuację pacjentów.
To, że jako osoba zaangażowana w działalność stowarzyszenia wspierającego in vitro przyznaję, że wyjechałam do Czech, żeby zniszczyć swoje nadmiarowe zarodki.
Moim zdaniem nie. Ale gdy odbierałam zarodki w klinice w Polsce, musiałam odbyć rozmowę z lekarką. Trwała prawie godzinę. Powiedziałam, że zabieram zarodki do Czech. Pani doktor wiedziała, ile mam lat, i musiała zdawać sobie sprawę z tego, że nie myślę już o kolejnym dziecku. Mówiła jednak do mnie w taki sposób, jakbyśmy zabierali te zarodki w celu dalszego leczenia. Taki teatr.
Jedno nie ma związku z drugim. Adoptować dziecko można niezależnie od problemów z płodnością. Są osoby, które dochodzą do wniosku, że nie jest dla nich ważne ani bycie w ciąży, ani pokrewieństwo genetyczne. I to jest super. Z drugiej strony dzieci czekające na rodziny adopcyjne nie zawsze mają unormowaną sytuację prawną. Bywa, że ich wychowywanie także wiąże się ze stawianiem czoła wyzwaniom medycznym. Nie każdy jest na to gotowy. I trzeba te osoby też zrozumieć. Człowiek powinien mieć prawo zdecydować, z jakim rodzicielstwem chce się zmierzyć. A dziecko powinno być po prostu chciane. ©Ⓟ
Od przyszłego roku w Finlandii dzieci z dawstwa będą mogły się dowiadywać o tożsamości dawców