Hejtują czy popierają? – denerwował się jeden z rezydentów tuż po podpisaniu porozumienia z rządem. Nie był pewien, jak zareagują na nie jego koledzy oraz opinia publiczna. Ta obawa dobrze odzwierciedla sytuację. Choć lekarze zobowiązali się przerwać trwający od niemal pół roku protest, to przystali na propozycje, które odbiegają od pierwotnych żądań.
Domagali się zwiększenia nakładów na służbę zdrowia do 6,8 proc. PKB do 2021 r., a będzie to 6 proc. do 2024 r. Chcieli zarobków dla specjalistów w wysokości trzech średnich krajowych – czyli niemal 14 tys. zł, ostatecznie będzie to 6,7 tys. zł – i tylko dla tych, którzy będą pracowali w jednym szpitalu publicznym (takie osoby będą mogły dorabiać jedynie w prywatnych placówkach). Resort zdrowia obiecał im także, że łatwiej będzie dostać się na wybraną specjalizację, ma być też mniej biurokracji.
W całym tym zamieszaniu ważne jest jedno – zdrowie, choć przez chwilę, stało się istotne. To, że nowy minister zawarł z rezydentami porozumienie, nie jest jedynie zasługą jego umiejętności negocjacyjnych, a raczej tego, że otrzymał zielone światło od premiera i ministra finansów. Tylko dzięki temu mógł złożyć obietnice, których spełnienie będzie kosztować kilkanaście miliardów złotych. A to oznacza, że kwestia zdrowia została przez polityków PiS dostrzeżona. Jakie są tego powody? Czy bali się wściekłości pacjentów i środowisk medycznych, czy komuś leży na sercu stan opieki medycznej w Polsce? To nieważne. Istotne jest to, że PiS zgodził się na dofinansowanie tego sektora. Potwierdzeniem zmiany myślenia jest także to, że premier Mateusz Morawiecki zaczął exposé właśnie od kwestii zdrowia. To symbol zmiany, tego, że problem zaczyna być w końcu dostrzegany.
Tak – problem. Bo służba zdrowia to przede wszystkim kłopoty. Od lat w większości rankingów dotyczących zdrowia znajdujemy się na szarym końcu, a już szczególnie w porównaniu z krajami Zachodu. Mamy najdłuższe kolejki, najkrócej żyjemy, najszybciej umieramy na raka, a poziom satysfakcji pacjentów jest jednym z najniższych. W opublikowanym kilka tygodni temu Europejskim Konsumenckim Indeksie Zdrowia znaleźliśmy się na szóstym miejscu od końca na ponad 30 państw. Czy zmiany, na które teraz zgodził się minister zdrowia, doprowadzą do tego, że w następnym indeksie nasza pozycja się poprawi? System w tym zestawieniu oceniany jest z perspektywy pacjentów. Bo to oni (my) w tym wszystkim są (jesteśmy) najważniejsi. I pytanie, czy do zmiany wystarczy dobrze zarabiający i mniej pracujący lekarz? Bo prawda jest taka, że zmorą polskich chorych są nie tyle przepracowani medycy, ile, nadal, dostęp do leczenia. I nie tylko chodzi o kolejki, ale również o terapie.
/>
Ostatnio musiałam skorzystać z porady specjalisty deficytowej dziedziny. W publicznych placówkach czas oczekiwania wynosił ponad rok. Na prywatną poradę czekałam trzy miesiące. Koszt – 700 zł Zadaję sobie pytanie – czy za rok ten sam lekarz w odpowiednio krótkim czasie przyjmie mnie w ramach publicznej służby zdrowia? Jeśli tak, to uznam, że protest miał sens, a rząd wywiązuje się z obietnic.