W prywatnej placówce wszystko dzieje się automatycznie, a przecież pracują tam ci sami lekarze co w szpitalach publicznych. Ci sami lekarze, tylko stoi za nimi inny system. I ten system potrafi wykorzystać lekarzy, ich umiejętności, za które odpowiednio płaci - w rozmowie z Magdaleną Rigamonti wyznaje pediatra, dr Alicja Sapała-Smoczyńska.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti w Dzienniku Gazecie Prawnej / Dziennik Gazeta Prawna
Wyjeżdża pani? Wzięła pani sobie do serca słowa posłanki PiS Józefy Hrynkiewicz?
Nie jadę. Ani do Norwegii, ani do Arabii Saudyjskiej, choć – jak mówią koledzy – w tej ostatniej czteroletni kontrakt to świetne pieniądze. Zostaję, choć odpracowałam już studia, staż, wszystko.
Była pani rezydentką?
Byłam. Przez pięć lat, a w zasadzie siedem, bo w tym czasie urodziłam córkę, więc miałam przerwę w rezydenturze. Przez lata normalnie pracowałam, dyżurowałam, leczyłam, ratowałam życie. Lekarz rezydent to nie jest ktoś, kto stoi i się przygląda, jak inni leczą. To nie tak, że są jacyś prawdziwi lekarze i jacyś rezydenci, którzy się dopiero uczą. Na rezydentach opiera się nasza służba zdrowia. To podstawa naszej opieki zdrowotnej. Moje roczniki były przygotowywane do tego, że w szpitalach, w przychodniach „jest, jak jest” i nic się nie da z tym zrobić.
Czyli jak?
Tak, że nie ma komu obstawiać dyżurów, więc nie można odmawiać, trzeba brać po siedem w miesiącu, bo jest się młodym lekarzem i trzeba być odpowiedzialnym za pacjentów. No i trzeba być lojalnym wobec kolegów. Kiedy przyszłam do pracy w szpitalu, to cały czas słyszałam, że to jest przejściowy okres, że tylko teraz jest tak ciężko i że zaraz się to zmieni. Ktoś jest na macierzyńskim, ktoś chory, dwa etaty w ogóle nieobsadzone. Słyszałam, że tylko ten miesiąc, pół roku, jeszcze troszkę. Ale nic się nie zmieniało. Wszyscy wiedzieliśmy, że to nie jest wina szefostwa oddziału czy szpitala, bo tak się dzieje wszędzie. To wina systemu. I tego, że jest za mało lekarzy, za mało pielęgniarek, za mało ratowników. I że na dłuższą metę nikt nie wytrzymuje siedmiu 24-godzinnych dyżurów w miesiącu.
Ile powinno być?
W ustawie, która zakłada kształcenie w trybie rezydenckim – trzy. Tyle trzeba mieć miesięcznie udokumentowanych dyżurów, by zaliczyć rezydenturę. Ustawa stanowi też, że lekarz w ciąży nie może pracować w nocy. A ja widziałam chyba trzy koleżanki w ciąży na dyżurach. Nie, nie dlatego pracowały, że są takie pazerne na pieniądze, a dlatego, że nie miał kto wziąć dyżurów.
Pani też?
Mąż powiedział, że on w tej sprawie też ma prawo głosu i przeciwstawia się łamaniu prawa. Jak byłam w ciąży, to nie dyżurowałam. Choć było mi strasznie głupio przed kolegami, bo w ciążę zaszłam w listopadzie, a w grudniu miałam mieć dyżury – i wiedziałam, że koledzy w pewnym sensie mają mi za złe, że w tę ciążę nie zaszłam już po Nowym Roku. Proszę pamiętać, że ja urodziłam tylko jedno dziecko. Moje koleżanki rodzą dwoje, troje, czasem więcej dzieci. Teoretycznie w ustawie jest tak, że jak się ma dziecko do lat czterech, to nie musi się pracować w nocy, czyli nikt nie może takiego pracownika zmusić do dyżurów nocnych. Ale to fikcja.
Można przecież odmówić.
Nie można. Nie słyszałam, żeby jakiś szef oddziału zgodził się na takie rozwiązanie. Nie ma ludzi do roboty.
Bo wyjeżdżają czy za mało ludzi kończy medycynę?
Nie znam statystyk, ale wiem, że w każdym szpitalu jest problem z obsadzeniem dyżurów. Kiedy byłam młodsza, zaraz na początku rezydentury, to w ogóle nie myślałam o tym, jak sobie radzi z pracą lekarka, która ma małe dziecko, tylko cieszyłam się, że ona wraca do szpitala. I że ja dzięki temu będę musiała wziąć tylko pięć dyżurów zamiast siedmiu.
Ile pani zarabia?
Kiedy zaczynałam rezydenturę moja pensja w szpitalu to było trochę ponad 2,5 tys. zł netto. Nie miałam wtedy kredytu, rodziny, więc jak podyżurowałam siedem razy w miesiącu, to coś uzbierałam. W tym czasie weszła ustawa, wedle której... Opowiem to pani na przykładzie. Jest poniedziałek, jestem na etacie, od rana w pracy przez 7 godzin i 35 minut. Po tym czasie zaczynam dyżur i jestem na nim do godz. 8 rano następnego dnia, czyli przez dobę w pracy przyjmuję pacjentów. Nie znam jednak nikogo, kto o godz. 8 rano, tuż po dyżurze wyszedł z pracy, bo jest odprawa, trzeba się podzielić tym, co się wydarzyło, opowiedzieć o pacjentach. Wychodzi się o godz. 9 i ustawowo ma się czas wolny do środy rano, bo wtedy znowu się trzeba stawić na rezydencki etat. Tyle że ten wtorek po dyżurze nie liczy się już do rezydentury, do pensji, czyli to jest jakby kara za to, że się było na dyżurze. W pewnym momencie lekarze rezydenci zdali sobie sprawę, że za 24-godzinny dyżur dostają na rękę 350 zł. Oczywiście na papierze suma jest większa, ale jak się odejmie ten następny dzień, to zostaje mniej więcej tyle.
Te siedem dyżurów, licząc nawet po 350 zł za jeden dyżur, to dodatkowe 2450 zł na rękę.
Ale nikt nie chce dyżurować siedem razy w miesiącu, to nie do wytrzymania.
Nie słychać było wcześniej protestów rezydentów.
Ludzie nie mieli odwagi. Kiedy zaczynałam studia w 2003 r., to pamiętam, jak pan doktor wszedł na zajęcia i powiedział: poczekajcie, bo my musimy jeszcze chwilę postrajkować. Pamiętam różne protesty lekarzy. I, oczywiście, zawsze chodziło o pieniądze, ale tak naprawdę o to, że my jesteśmy ludźmi szkolonymi do tego, żeby leczyć. I to szkolenie zajmuje wiele lat. Można kupić świetny sprzęt medyczny za miliony złotych, tylko co z tego, skoro nie będzie ludzi, którzy będą umieli go obsługiwać. Strajkujący rezydenci tylko to pokazują.
Chcą więcej pieniędzy.
Nie, chcą tylko tyle, by nie musieć pracować w trzech miejscach. Rezydenci żądają niewiele ponad 5 tys. zł na rękę. Takie pieniądze gwarantują już normalne życie. Śmieszy mnie, jak Bartosz Arłukowicz nawołuje teraz do działania ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła. To właściwie żenujące. Bo przecież Arłukowicz był szefem resortu zdrowia i nic nie zrobił. A teraz każdy jest świętszy od PiS. Proszę pamiętać także o tym, że nikt tak mocno nie zjednoczył naszego środowiska jak Radziwiłł. Na początku prawie wszyscy lekarze cieszyli się z wyboru tego człowieka na ministra, bo on rozumiał nasze problemy, mówił, że trzeba zmienić system oraz że 6 proc. PKB na zdrowie da bezpieczeństwo pacjentom. Przecież wcześniej postulował też trzykrotną podwyżkę wynagrodzenia dla lekarza specjalisty. A teraz o wszystkim zapomniał, ale my pamiętamy. I choć w drugim dniu działania nowej sieci szpitali – i zarazem strajku rezydentów – TVP poinformowała, że sieć rozwiązała wszystkie kłopoty służby zdrowia, to i tak minister będzie miał problem z tym, żeby być akceptowanym przez środowisko lekarskie.
5 tys. zł sprawi, że rezydenci będą pracować w jednym miejscu?
Szczerze? Gdybym na rezydenturze zarabiała 5 tys., a do tego wzięła trzy ustawowe dyżury, to byłabym usatysfakcjonowana finansowo.
Ale to by było nie na rękę prywatnym placówkom.
Oczywiście. Wtedy one pewnie miałyby problem z lekarzami. Nie znam chyba nikogo z moich kolegów, kto nie pracuje poza szpitalem. A to oznacza pracę na drugim, a nawet trzecim etacie. To teoretycznie jest niezgodne z prawem. Przecież to właśnie rezydenci leczą większość Polaków, a traktuje się ich jak gównarzerię. Mówi się, że są młodzi, że targają nimi emocje. Jeden lekarz powiedział, że to szczylki. Rezydenci powinni go pozwać. Kiedy zaczynałam pracę, to na oddziale było czterech lekarzy specjalistów, w tym jeden emerytowany. To oni nas kształcili, lecz nie było jak ustawić dyżurów, by zawsze był z nami lekarz specjalista. Pamiętam dyżur, kiedy byłyśmy na oddziale tylko we dwie rezydentki. To był pierwszy rok specjalizacji. Bałyśmy się odpowiedzialności. Doszło do tego, że wypuszczałam pacjenta do domu, choć miałam poczucie, że powinnam zrobić dziecku więcej badań. No, ale przecież dodatkowe badania upokarzają SOR, robią minusy i po kilku godzinach dzwoniłam do rodziców, żeby zapytać, jak się czuje dziecko.
Po co?
By przestać czuć strach. Bałam się, bo nie byłam pewna. Bo jak można być pewnym zaledwie po roku specjalizacji. Uważam, że mam najlepszy zawód na świecie. Ile razy jechaliśmy całą rodziną do szpitala w weekend, mąż z córką czekali przy szpitalu, a ja biegłam sprawdzać, jak się czuje dziecko, które trafiło tu dzień wcześniej. Zawsze tłumaczyłam córce, że to przygoda, wycieczka. Ale przecież można zrobić wycieczkę do zoo... Rezydent odpowiada za swoje decyzje tak samo jak lekarz specjalista. I w końcu staje się tym specjalistą. I ja się nim stałam. Problem w tym, że rezydenci wchodzą w źle działający system. Teraz się zebrali, bo zrozumieli, że to nie może dłużej trwać, że dzieje się to ze szkodą dla pacjentów i ze szkodą dla nich. Uważam, że nie mogą odpuścić. A to, w jaki sposób zachowują się wobec nich politycy, jest dla nich upokarzające. Jeśli w ramach protestu zrezygnują z pracy dodatkowej w przychodniach, to popołudniami trudno będzie się dostać do pediatrów czy internistów. Może to być po prostu niemożliwe. Mogę pani powiedzieć, że przychodnie – i publiczne, i prywatne – obstawiają właśnie rezydenci. Na pewno w mojej dziedzinie, w pediatrii. Obłożenie jest ogromne i ciągle jest deficyt lekarzy. Jeśli pediatrzy zrezygnują z pracy w przychodniach, to naprawdę nie będzie miał kto pracować, nie będzie miał kto leczyć ludzi, to dotknie pacjentów.
Straszy pani.
Nie straszę. Nie wiem, jak to jest w innych miastach, ale jeśli w Warszawie lekarze przestaną pracować od godz. 16 do godz. 20 w sezonie infekcyjnym, czyli teraz, w listopadzie i w grudniu, to dojdzie do katastrofy.
To mszczenie się na pacjentach.
A jak inaczej pokazać, że ten system jest niewydolny? W inny sposób ludziom naprawdę będzie trudno zrozumieć, jak pracujemy, jak pracują rezydenci. I tak, chodzi im o kasę. Nam wszystkim chodzi o kasę, o te większe środki na ochronę zdrowia. I o to, że jest nas za mało, że system jest źle zorganizowany. Że to wszystko w końcu pieprznie. Wszyscy czujemy, że się wali. I albo coś się zmieni, albo lekarze zaczną umierać na dyżurach. Jest już tak, że średnia życia lekarzy jest 10 lat krótsza niż średnia życia w Polsce. Mam 33 lata, za sobą sześć lat studiów, rok stażu, pięć lat rezydentury w szpitalu, a w zasadzie to siedem, bo urodziłam córkę, więc miałam przerwę. Specjalizację zaczęłam robić pod koniec 2010 r. Teraz przede mną kolejne lata specjalizacji II stopnia. Wiem, że jestem szpitalnikiem, jestem szybka, konkretna, podejmuję dobre decyzje, osobowościowo pasuję do pracy na oddziale. I po rezydenturze jestem przygotowanym lekarzem, który właśnie zdał specjalizacyjny egzamin pisemny. Przede mną jeszcze ustny.
Czyli będzie pani lepiej zarabiać.
Jak każdy rezydent byłam opłacana nie z budżetu szpitala, tylko z pieniędzy resortu zdrowia. Dla szpitala to komfortowa sytuacja, bo im więcej rezydentów, tym lepiej, bo oni nie obciążają szpitalnej kasy. Kończą rezydenturę i przyjmowani są następni.
A co z tymi, którzy skończyli?
Teoretycznie najlepsi dostają od szpitala propozycję etatu.
Pani dostała?
Tak. Zaproponowano mi umowę o pracę w szpitalu, w którym byłam rezydentem. Jak stawki pensji rezydenckich są dostępne wszędzie, tak informacji, ile szpital płaci lekarzowi, nie ma w ministerialnych tabelach. Mówi się o tym, że lekarze świetnie zarabiają, że opływają bogactwem. Przekonanie o wielkich zarobkach lekarskich bierze się stąd, że w moim zawodzie można dużo zarobić, tylko ogromnym kosztem. Nikt mnie nigdy nie zapytał, ile zarabiam za godzinę pracy. Gdybym wzięła moje całe zarobki, to by się okazało, że na rękę mam 12–14 zł. Kelnerzy zarabiają lepiej. W dodatku tam mają napiwki, u nas tylko satysfakcja, że się pomogło człowiekowi.
Widziała pani film „Botoks”?
Oczywiście. Jak większość znajomych lekarzy. Poszłam do kina, wydałam na bilet 25 zł z tych swoich wielkich lekarskich pieniędzy. Jestem takim kulturalnym chamidłem, że nie mam czasu na czytanie książek, na oglądanie filmów, ale na „Botoks” poszłam, żeby zobaczyć, jak wygląda moja praca. Śmieję się oczywiście. Kiedy słyszę reżysera, który mówi, że w filmie jest o naszej służbie zdrowia i że nie ma w nim ani jednego nieprawdziwego wydarzenia, to mnie jego słowa obrażają. Proponuję, by zrobił film o reżyserach, którzy uprawiają seks z jamnikami, gwałcą i ćpają. Na pewno znajdzie takie historie, tylko czy to będzie prawda o całym środowisku filmowym w Polsce. Dlaczego nie powstaje film o tym, ile osób uratowaliśmy, ile zaszczepiliśmy, o tym, że każdy pediatra prowadzi nawet kilkaset dzieci – od ich urodzenia do dorosłości? Oczywiście pracując w szpitalu, widziałam lekarzy, którzy myślą, że są bogami, którzy zachowują się grubiańsko wobec pacjentów, z brakiem szacunku – i o tym trzeba mówić. Ale nie widziałam ani nie słyszałam, żeby ktoś okradał zwłoki. W tym filmie są takie obrzydlistwa, że tego się nie da „odobejrzeć”. Koleżanka lekarka, która jest w ciąży, też poszła na ten film, z mężem. Przed nimi usiadła para, tamta kobieta też w ciąży, obok jej partner. I on podczas scen aborcji zemdlał. Ktoś krzyknął, czy jest na sali lekarz, i podniosło się pół kina.
Po co lekarze na ten film chodzą?
Żeby zobaczyć, jak to jest w tym naszym zawodzie, bo przecież tak mało wszyscy o nim wiemy. Nie wiemy, że wyjeżdżamy na safari z tych łapówek, co je dostajemy od pacjentów. Wmawiamy sobie, że istnieje depresja, a tak naprawdę jej nie ma, tylko człowiek jest po prostu trochę smutny. Z przepracowania. A depresja jest wymyślona przez koncerny farmaceutyczne po to, żeby sprzedawać leki. I jak lekarz taki lek przepisuje, to koncern zabiera go na Fidżi. Otóż, powiem pani, że mój etat w szpitalu wynosi 3200 brutto, czyli mniej, niż zarabia rezydent.
Przyjęła pani tę propozycję?
W czerwcu tego roku się okazało, że moje czteroletnie dziecko nie chce jeść ani pić. Nic. Jest odwodnione. Trafiliśmy do szpitala. Zagrożenie życia. Wcześniej córka stała się marudna, agresywna nawet. Myśleliśmy, że po prostu źle się zachowuje. Dawała nam sygnały. Nie zdawałam sobie sprawy, że mnie całe jej życie dla niej nie było. Nawet nie miałam kiedy przemyśleć jej zachowania, bo ciągle się spieszyłam do pacjentów. Mąż jest korpoludem, praca, wyjazdy. A to był bunt naszej córki na moją ciągłą nieobecność. Nie wahałam się ani chwili, zdecydowałam się na bezpłatny urlop wychowawczy w szpitalu. I pracuję jeden dzień w państwowej przychodni, trzy dni w prywatnej. Popołudnia i wieczory spędzam z córką. Nie stać mnie na pracę w szpitalu. Słyszę tylko od koleżanek lekarek, że ich dzieci spały z piżamą mamy, kiedy ta była na dyżurze, albo weszły w narkotyki lub miały zaburzenia odżywiania. Na razie nic mnie nie zmusi do kolejnych godzin pracy, bo ja od tego uciekłam. Uciekłam od tego, że nie mogłam być zwyczajną mamą, która spędza z dzieckiem chociaż godzinę dziennie. Wracałam wieczorem, kiedy córka już spała, rano wychodziłam, czasem mi się udawało zaprowadzić ją do przedszkola. Kiedy moja córka miała dwa lata, budziła się w nocy i jak mnie widziała, to ze zdziwienia aż siadała. Mówiła: nie na dyżurze? Dwa razy zdarzyło się tak, że wróciłam rano, po 24 godzinach pracy, położyłam się na chwilę, wstałam, bo dziecko wstało, choć ja byłam w takim stanie, że jedyna rzecz, jaką mogłam z nią zrobić, to włączyć bajkę, żebyśmy niby razem posiedziały na kanapie. Niby, bo za każdym razem było tak, że ocknęłam się, bo córka powiedziała, że bajka się skończyła. Taka dziewczynka mogła w tym czasie zrobić wszystko, wziąć nożyczki, nóż... Nawet nie chcę o tym myśleć. Moja odpowiedzialność za własne dziecko była zerowa. Mąż nie jest lekarzem, więc i tak mamy lepiej niż inni koledzy. Ciągle słyszę historie od znajomych, którzy pod koniec każdego miesiąca biorą swoje kalendarze, synchronizują je z kalendarzami szpitali, w których pracują, i próbują ustalić wszystko tak, żeby przynajmniej jeden z rodziców każdej nocy spał w domu z dziećmi. A one w zasadzie nie widzą mamy i taty razem. Mam poczucie, że więcej wiedziałam o dzieciach, które prowadziłam od ich urodzenia, niż o własnej córce. Kiedyś na wykładzie z psychiatrii usłyszałam, że nie można połączyć dwóch powołań – lekarskiego i macierzyńskiego. Będę jednak próbować.
Lekarze niezbyt często chcą rozmawiać o powołaniu.
Unikają nawet słowa „służba”, bo służba jest pewną moralnością. Z jednej strony jesteśmy na studiach uczeni zawodu, z drugiej – postawy. Mamy kodeks etyki lekarskiej, który co prawda nie jest ustawą, nie jest rozporządzeniem, więc nie jest prawnie usankcjonowany, ale jednak każdy ma przy sobie tę książeczkę i dla nas moralność to jest coś istotnego. Nie pochodzę z lekarskiego domu, mam jednak w sobie wrażliwość na drugiego człowieka. I wydaje mi się, że wszyscy moi koledzy ją mają. Oczywiście część z nich zaczyna być zniekształcona przez system, nie ma siły tłumaczyć, wyjaśniać, być miłym, kiedy przyjmuje czterdziestego pacjenta z rzędu podczas dyżuru. Jednak większość z nas studia kończy z wielkimi ideałami i każdy z nas mówi sobie, że będzie innym lekarzem, że nie straci empatii, że zawsze frontem do pacjenta i kiedy pierwszy raz się to stanie...
Co się stanie?
To, że się empatia wycina, że burczysz, że jesteś niemiły, to masz ochotę się wyrzygać. Wyrzygać po prostu.
Kiedy to przyszło?
Po roku chyba. Na dyżurze. Byłam wtedy kompletnie wykończona. Na szczęście w większości przypadków jednak trafiałam na świetnych rodziców moich pacjentów. Oni widzą, że my ledwo żyjemy. Pobiegłam na SOR, bo pojawił się pacjent. Zaraz następny. Pamiętam, że na kartce spisywałam wywiad na wypadek, gdybym zasnęła. Ale za to na chłopca, który miał na imię Piotruś, mówiłam Mateusz. I tak z piętnaście minut. Ojciec chłopca poprawiał i widziałam, że już się zaczął ze mnie śmiać. Nie ma opcji, żeby zmęczenie nie przekładało się na pracę z pacjentem. Do tego trzeba pamiętać o dokumentacji medycznej. Jest tego tyle, że myślę sobie, że gdyby kazano nam jeszcze rysować kwiatki i szlaczki na tych dokumentach, tobyśmy rysowali. Wie pani, że lekarz na każdej stronie musi napisać imię i nazwisko, adres i PESEL pacjenta. A i tak zawsze próbuję myśleć o dziecku, o pacjencie, jak o mojej córce. Mam uważność i na pewno nie straciłam cierpliwości do pacjentów.
Śpi się na dyżurze?
Na SOR-ze nie ma szans. Na oddziale – zależy. W pediatrii jest sezonowość. Od października do marca w zasadzie robota jest non stop. Nie mogę powiedzieć, że na wszystkich dyżurach nie spałam, ale ten sen był taki, że często wolałabym, by go nie było. Trzy razy po 15 minut. Po obudzeniu nie wie się, gdzie się jest. Nie jesteś w stanie przez 24 godziny pracować na pełnych obrotach.
To też jest do zmiany?
System 24-godzinny to jest naprawdę mordęga na oddziale, na którym ciągle się coś dzieje. Albo na SOR-ze. Nikt z nas nie chciałby być obsługiwany, diagnozowany przez kogoś, kto słania się ze zmęczenia. Oczywiście taki ktoś się spina, ale i tak nie jest w stanie być w pełni sprawnym całą dobę. Czytała pani wpis na FB Jakuba Sieczki, mojego kolegi z roku, anestezjologa? Szybkość jego reakcji przy pacjencie jest bardzo ważna. Opisuje, jak na którejś godzinie dyżuru wypada mu z rąk sprzęt i on potem przez 30 sekund zastanawia się, jak go połączyć. Ja też wiele razy miałam takie momenty, że przez chwilę się zastanawiałam, co najpierw – czy tlen, czy adrenalina.
Magazyn DGP / DGP
A jakby było odwrotnie?
Są standardy postępowania – jestem za tym, by się ich trzymać dla bezpieczeństwa naszego i pacjentów. Jednak naprawdę po 20 godzinach pracy każdy myśli wolniej, nawet największy specjalista. A przecież są lekarze, którzy harują w weekend po 48 godzin, bo nie ma kto pracować. Najczęściej pacjenci rozumieją, że to nie jest naprawdę wina lekarza, że jest jeden na SOR-ze pediatrycznym. Na SOR-ze, który ma wielkie obłożenie, bo przyjeżdża tu cała północna Warszawa. Do tego jest jedna pani pielęgniarka, która musi jeszcze rejestrować pacjentów i ich oceniać. Na takim SOR-ze powinno być dwóch lekarzy w oddzielnych gabinetach, dwie pielęgniarki i rejestratorka. Praca byłaby o wiele sprawniejsza. Pierwszy raz popłakałam się w pracy mniej więcej po pół roku rezydentury. Z niemocy, z bezradności. Nie dlatego, że nie wiedziałam, jak leczyć albo co dolega pacjentowi.
Tylko?
Bo nie było miejsca na oddziale dla dziecka, które tego miejsca potrzebowało. Ale wtedy poczułam się jak część grupy. Koledzy mnie przytulili i powiedzieli, że i tak długo wytrzymałam. W prywatnych przychodniach uderzyło mnie to, że ja nikogo nie muszę o nic prosić. A w państwowej ciągle. Trafiło do mnie do przychodni dziecko, noworodek po dwóch zakażeniach układu moczowego. Zadzwoniłam do koleżanki, która jest nefrologiem, i błagałam ją, żeby przyjęła je od razu w poradni, teraz, bo maluch nie może czekać. I ona mówi, żeby rodzice przynieśli dziecko o godz. 15 i czekali, a ona na pewno ich przyjmie. A gdybym zgodnie z procedurami powiedziała tym rodzicom, że daję im skierowanie do nefrologa, na którym napiszę „cito”, to czekaliby na wizytę nawet siedem miesięcy... Siedem miesięcy na cito! Co to za chory system! Co się musi dziać z dziećmi, którym lekarz nie pomaga w ten sposób, nie dzwoni, nie błaga o rehabilitację, o neurologa. Przecież nie mogę pytać rodziców, czy są w stanie płacić za wizyty prywatne, np. 150 zł za 45 minut rehabilitacji. Nie mogę powiedzieć, dając skierowanie do kardiologa: „proszę iść prywatnie”, bo mi to nie przechodzi przez gardło, więc dzwonię po koleżankach i kolegach. Jeśli na tym ma polegać służba, to ja dziękuję. W prywatnej placówce to wszystko dzieje się automatycznie, a przecież pracują tam ci sami lekarze co w szpitalach i publicznych placówkach. Ci sami, tylko stoi za nimi inny system. I ten system potrafi wykorzystać lekarzy, ich umiejętności, za które odpowiednio płaci.