Choć ograniczenie liczby kadencji lokalnych włodarzy ma obowiązywać od 2018 r., rządzący wciąż nie podjęli decyzji, na jakich zasadach wcielić je w życie.
Przedwyborcza teza PiS była prosta: w Polsce powstały lokalne sitwy i układy, które trudno rozbić. Remedium na ten problem będzie ograniczenie liczby kadencji sprawowanych przez wójtów, burmistrzów i prezydentów miast do dwóch pięcioletnich (dziś są czteroletnie, ale bez ograniczeń). Czasu jest coraz mniej, bo w przyszłym roku czekają nas wybory samorządowe. Jeśli więc nowe zasady mają zacząć działać, teraz jest pora na ich przedstawienie i procedowanie. Wówczas dwie pięcioletnie kadencje zaczęto by liczyć od 2018 r., a w 2028 r. długoletnich włodarzy ostatecznie dosięgnąłby wyborczy topór. Problem w tym, że gdy przedstawiciele PiS zaczęli konsultować pomysł z samorządowcami, pojawiły się schody.
– Jeszcze nie ma politycznej decyzji w tej sprawie – usłyszeli przedstawiciele Związku Gmin Wiejskich RP na grudniowym spotkaniu z Henrykiem Kowalczykiem, przewodniczącym Komitetu Stałego Rady Ministrów i jednym z zaufanych ludzi premier Beaty Szydło. Informacje o braku ostatecznej decyzji potwierdza w rozmowie z nami wiceprzewodniczący sejmowej komisji samorządowej Grzegorz Adam Woźniak (PiS). – Założenia programowe przed wyborami to ogólne koncepcje zmian. Oczywiście pewne problematyczne kwestie się pojawiają, ale po to teraz są organizowane spotkania robocze, by wypracować rozwiązania docelowe – mówi DGP poseł. Z naszych rozmów z osobami zaangażowanymi w prace wynika, że pojawiło się wiele problemów, które partia Jarosława Kaczyńskiego musi szybko rozstrzygnąć.
Podwójne wybory i paraliż decyzyjny
W środowisku PiS (a nawet części opozycji) panuje zgoda, że kadencje wójtów, burmistrzów i prezydentów miast należy ograniczyć, ale pozostaje pytanie, co zrobić z radnymi. Rozważane są co najmniej dwie opcje. Albo zostawiamy ich w spokoju (czyli czteroletnia kadencja bez ograniczeń co do ich liczby), albo również ich mandaty wydłużamy do pięciu lat, z tym że bez limitowania liczby kadencji. – W ten sposób przynajmniej częściowo wytrącimy podstawowy argument z rąk przeciwników całej koncepcji, którzy mówią, że jeśli posłowie chcą komukolwiek ograniczyć kadencję, powinni zacząć od siebie – dopowiada jeden z działaczy PiS.
W pierwszej opcji pojawia się jednak istotny problem. Wyobraźmy sobie miasto, w którym prezydent rządzi pięć lat, a rada – cztery. Konsekwencje są dwie: pierwsza to konieczność organizowania oddzielnych wyborów radnych i prezydenckich. To mnoży koszty i wzmaga ryzyko niskiej frekwencji, zwłaszcza w przypadku wyborów do rad (wybory prezydenta miasta cieszyłyby się większym zainteresowaniem i prestiżem). Drugie ryzyko to możliwość przeciągającego się paraliżu decyzyjnego, zwłaszcza gdyby prezydent i większość radnych pochodzili z wrogich sobie ugrupowań. Dlatego bardziej prawdopodobna wydaje się opcja druga, czyli zsynchronizowanie kadencji radnych z kadencjami wójtów.
Problemy z motywacją
Ten argument podnoszą zwłaszcza lokalni włodarze. Ich zdaniem (co podkreślali na spotkaniu z ministrem Kowalczykiem) trudno będzie przekonać wójtów czy burmistrzów rządzących drugą kadencję do ciężkiej pracy, skoro będą mieli świadomość, że wkrótce obowiązkowo odejdą ze swojej funkcji. Istnieje obawa, że zamiast zajmować się inwestycjami czy ściąganiem biznesu na swój teren, będą się skupiać na szukaniu pracy po zakończeniu kadencji. A taka sytuacja może być korupcjogenna. – Nawet powrót do wyuczonego zawodu po 10 latach przebywania poza rynkiem może być bardzo trudny – przekonuje nas jeden z samorządowców. Stąd po stronie lokalnych władz pojawiają się pomysły systemu zabezpieczenia socjalnego dla wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, którzy opuszczą urząd. Koncepcja niezbyt się podoba PiS, bo nie wiadomo, skąd wziąć na to pieniądze.
Statystyki przeczą
Argumentacja PiS o lokalnych sitwach, których nie sposób rozbić bez daleko idących zmian w systemie, jest nieco na wyrost. W ostatnich wyborach została wymieniona jedna trzecia włodarzy. Zmiany dotykają nawet najbardziej znanych i doświadczonych samorządowców, o czym przekonał się chociażby Ryszard Grobelny, który rządził Poznaniem przez 16 lat (1998–2014). Ponadto część znanych samorządowców już zapowiedziała rezygnację z funkcji. Wiadomo, że w 2018 r. o reelekcję nie będzie się ubiegać prezydent stolicy Hanna Gronkiewicz-Waltz ani prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz.
Opór lokalnych władz
Nie bez znaczenia jest fakt, że pomysł PiS jest torpedowany przez dużą część samorządowców. – Ograniczenie kadencyjności jest pomysłem dość rzadkim w świecie i niczym nieuzasadnionym. Ale gdyby łączyło się to z podobnym ograniczeniem kadencyjności posłów, byłaby to propozycja nad wyraz interesująca – twierdzi rzecznik prezydenta Gdańska Antoni Pawlak. Wtórują mu urzędnicy z Lublina. Ich zdaniem to mieszkańcy powinni decydować, czy danego włodarza chcą widzieć na stanowisku w kolejnych latach, czy nie.
– Mamy przykłady prezydentów, jak Wojciech Szczurek, Rafał Dutkiewicz czy Tadeusz Ferenc, którzy pracują dla swoich miast dłużej niż dwie kadencje i doskonale wywiązują się ze swojej pracy, co potwierdza fakt, że mieszkańcy wybierają ich na kolejne lata. Wprowadzenie proponowanych rozwiązań wydaje się więc rozwiązaniem sztucznym i ograniczającym zasady demokracji – przekonuje Joanna Bobowska z kancelarii prezydenta Lublina. Przy spodziewanym oporze w regionach PiS naraża się na argument opozycji, że dąży do wrogiego przejęcia samorządów. Chociażby z tego względu w partii rządzącej rozważana jest również opcja łagodniejsza, by wójt, burmistrz lub prezydent miasta jednak mógł startować w wyborach na kolejne kadencje pod warunkiem, że po dwóch zrobi sobie przerwę.
46,8 tys. tylu jest radnych – gmin, powiatów, województw oraz dzielnic Warszawy
67 tys. średnio tylu mieszkańców przypada na jednego radnego wojewódzkiego
290 mln zł tyle kosztowały ostatnie wybory samorządowe w 2014 r.