Dlaczego jeśli ktoś się chce dowiedzieć czegoś na temat kanibalizmu u neandertalczyków, musi sięgać do artykułów w „Newsweeku” albo do szamba w Pudelku?
Marta Guzowska doktor archeologii, specjalistka w dziedzinie ceramiki egejskiej, autorka książek kryminalnych / Dziennik Gazeta Prawna
Proszę spojrzeć na moją czaszkę. Co wynika z tych wszystkich guzów, wyrostków, chrząstek, kształtu kości? Kim byli moi przodkowie, jakiej rasy, jak się ze sobą krzyżowali? Bohater pani książek jest wybitnym antropologiem i zaraz by wysnuł piękną teorię.
Nic nie powiem, bo niewiele wiem. Na studiach miałam wprawdzie ten przedmiot prowadzony przez mistrza, prof. Andrzeja Wiercińskiego, ale od tego czasu minęło parę lat, więc się nie będę wygłupiać.
To może choć parę słów o moim nosie.
Widzę kształt kości, nawet tych, które dzieli od skóry sporo tkanki mięśniowej. Pani kolec nosowy, mała kostka na wysokości dolnej krawędzi nozdrzy, jest spory i zakrzywiony do dołu. Ale nawet gdybym była antropologiem i gdybym dostała do zbadania pani głowę, to tylko na podstawie takiej jednej sztuki niewiele mogłabym mądrego powiedzieć, gdyby nie było większej liczby kości z tego samego miejsca i czasu do porównania. No dobrze, przyjrzę się: na podstawie pani czaszki można byłoby z dużym prawdopodobieństwem określić płeć. Ma pani duże oczodoły, a to cecha raczej kobieca, i niemal brak w niej guzów nadczołowych, które u męskich osobników są zwykle dobrze rozwinięte. Po samym czerepie najłatwiej i najpewniej jest ustalić wiek: im większy stopień zrośnięcia szwów czaszkowych, tym człowiek starszy. Żeby z całą pewnością określić płeć, potrzebna byłaby mi pani miednica i kość łonowa.
Wiem, wiem: można z niej ustalić nie tylko to, czy należała do chłopca, czy dziewczynki, ale także to, czy jej właścicielka – jeśli to jest ona – już rodziła.
Dlatego ja do antropologii mam fachową pomoc. To mój przyjaciel doktor Wiesław Więckowski, który pracuje w Zakładzie Bioarcheologii na Uniwersytecie Warszawskim, ale teraz siedzi w Castillo de Huarmey w Peru i zbiera materiały do pracy habilitacyjnej. A na archeologii się znam, więc już nie muszę nikogo dręczyć. Sama sobie znajduję źródła, łatwo mi je zweryfikować i zinterpretować.
Jednak archeologia bez antropologii nie istnieje.
Jako taka oczywiście, że nie. Natomiast nie zawsze. Bo jak się kopie na jakiejś osadzie, gdzie nie ma szkieletów, antropolog nie będzie miał tam nic do roboty. Ale jeśli ekipa trafi na cmentarzysko, to bez takiego specjalisty się nie obejdzie. Wiesiek w tym Peru ma pełne ręce roboty: trafili na miejsce, gdzie składano rytualne ofiary z ludzi.
Często w historii się zdarzało, że ludzie byli składani w ofierze bóstwom?
W Ameryce Południowej i Środkowej stosunkowo często. W Europie bardzo rzadko. Na Krecie, która jest moim ulubionym miejscem badań, mamy zaledwie dwa takie przypadki. Jednym z nich jest świątynia Anemospilia. To była wielka sensacja i do dziś trwają wśród archeologów i historyków spory, czy ich interpretacja – że to była ofiara z człowieka – jest słuszna. Zwłaszcza że, jak to Grecy, nie podeszli zbyt skrupulatnie do dokumentacji, co się im wciąż wytyka.
A ten drugi przypadek?
Tutaj nie jestem już tak pewna, czy to była faktycznie ofiara, czy może coś innego... W każdym razie w Knossos, w jednym z pomieszczeń słynnego minojskiego pałacu, znaleziono garnek. A w nim skorupy ślimaków i kości co najmniej czwórki dzieci. A na tych kosteczkach zostały ślady nacięć – bardzo przypominają ślady, jakie powstają podczas ćwiartowania kóz albo owiec. Są specjaliści, którzy potrafią takie rzeczy zinterpretować, w tym przypadku stwierdzili, że chodziło o trybowanie.
Ktoś robił gulasz z młodego ludzkiego mięsa i delikatnych skorupiaków?
Może tak właśnie było. Z kawałków kostek, skorupek budujemy sobie hipotezy.
Jak często odkrywacie ślady zbrodniczych działań człowieka przeciwko innym ludziom? Nie mówię o wojnach, ale właśnie o ofiarach kultów religijnych czy ludziach, którzy padli ofiarą wyrafinowanych zbrodni.
Bardzo, bardzo rzadko. To są nieliczne sprawy, o których potem czytamy w gazetach, bo rozpalają wyobraźnię. Nikt nie napisze o depozycie ceramik, który u mnie wywołuje rumieńce podniecenia.
Bo co podniecającego może być w skorupach?
Ceramika to kalendarz starożytności. Jej style zmieniały się tak często, że doświadczony badacz patrząc na te skorupy, jak je pani nazywa, znalezione na jakimś stanowisku, może określić w mgnieniu oka, z jakiego okresu się one datują. I to z dużą dokładnością, większą na pewno, niż byłoby to możliwe przy użyciu metody węgla aktywnego C14. Bo w jej przypadku istnieje nie tylko spora granica błędu, ale również często dochodzi do zanieczyszczenia materiału, wystarczy, że ktoś w pobliżu palił papierosa i wiatr przywiał popiół, albo że ktoś dotknął próbki gołą ręką.
To nie ma żadnej pewnej metody umiejscawiania znalezisk w czasie?
Jest. To dendrochronologia. Metoda tyleż prosta, co precyzyjna. Wiadomo, że jak drzewo rośnie, to co roku przybywa mu jeden słój. Tyle że grubość słojów zależy od wielu rzeczy, m.in. wilgotności, nasłonecznienia czy temperatury. I jeśli na miejscu wykopalisk znajdziemy jakiś kawałek drewna, możemy go porównać z innymi, już wcześniej umiejscowionymi w czasie. Bo na danym terenie, w danym czasie, wszystkie drzewa „przybierają na wadze” według pewnego dyktowanego przez naturę wzoru. Więc wystarczy wziąć ten kawałek drewna i porównać go z innymi w bazie danych, która nawiasem mówiąc, wciąż powstaje, bo to jest wynalazek ostatnich dziesięcioleci. Tyle że nie na każdym stanowisku archeologicznym można znaleźć przedmioty z drewna. Natomiast skorupy, czyli ceramika, są wszędzie. W grobach, w osadach, na śmietnikach.
Bierze pani kawałek starożytnego nocnika i jest szczęśliwa, bo rzucając na niego okiem, może zawyrokować, kiedy i kto z niego korzystał?
Mniej więcej tak. Ale ja się najbardziej interesuję sprawą importu ceramiki. Wyjaśnię: na jakimś stanowisku, np. egejskim, wśród wielu innych skorup znajdujemy takie, które nijak do reszty nie pasują. Więc pojawiają się pytania: kto je przywiózł, kiedy, w jakim celu? Bo wie pani, ceramika to w większości gówno, po prostu naczynia, w których gotowano lub przechowywano produkty. Bardzo rzadko są to piękne naczynia porównywalne z miśnieńskią porcelaną, które mogły zostać przywiezione w postaci darów. W takim razie może te skorupy zostały przeniesione z punktu A do punktu B razem z wojskiem? A może raczej z migracjami ludności? Mam taki ciekawy przykład ze swoich badań: w Troi, w dzisiejszej Turcji, nad rzeką Skamander, wśród innych kawałków naczyń znalazłam fragmenty egipskich amfor. Udało się ustalić ich wiek na ok. 1300 r. p.n.e. I w tym momencie archeolog przemienia się w detektywa: skąd się wzięły w Troi egipskie naczynia? To, wbrew pozorom, było państwo zamknięte, Egipcjanie nie urządzali krajoznawczych wycieczek. Ich wojska zdobywały tereny Lewantu, ale nie dotarły do dzisiejszej Turcji. Może handlarze się zapuścili tak daleko? A może jeszcze inaczej: amfory razem z egipskimi wojskami przedostały się na tereny dzisiejszej Palestyny, a potem – może z kupcami, a może z ludźmi uciekającymi z wojennej pożogi – powędrowały dalej?
Fajne, ale jednocześnie frustrujące, jeśli nie można trafić w dziesiątkę.
Liczę na główną wygraną. Na razie na ok. 300 skorup, które zgromadziłam, o 100 niczego nie wiem. Wprawdzie miałam na ich temat hipotezy, ale żadna się nie sprawdziła. Pracuję nad monografią, opisuję każde ze znalezisk w benedyktyńskim trudzie i wierzę, że jak ją opublikuję, to w pewnym momencie odezwą się do mnie koledzy archeolodzy z newsem: oj, to przecież taka i taka skorupa, z takiego a nie innego okresu, z takiego regionu. Ktoś rozpozna, skorzysta, a ja przy okazji.
Ta monografia, o której pani mówi, będzie także dostępna w sieci?
Na pewno najpierw zostanie opublikowana na papierze, ale archeologów jest mało i wszyscy się znają. Ktokolwiek jest zainteresowany wynikami moich badań, może na nie zerknąć już teraz, przed publikacją. Głównie o to mi chodzi, o poszerzanie bazy danych. Zwłaszcza że z nami jest trochę tak jak z lekarzami: jeden jest od oka, a jak go spytać o choroby kobiece, to się zaczerwieni i odpowie, że takowe istnieją. Jeśli ja interesuję się ceramiką egejską, czyli tym, co wytworzyli ludzie na obszarze od Grecji do Turcji jakieś dwa tysiąclecia przed naszą erą, to o skorupach ze starożytnego Egiptu mam zaledwie wyobrażenie. A o tym, co wypalano w Peru czy Jordanii, to już w ogóle mam zerowe pojęcie. Taki przykład: na moje wykopaliska przyjeżdża facet z Uniwersytetu w Tybindze, z którym jestem związana różnymi projektami. Pcham mu przed oczy moje znaleziska, o których wiem, że zostały zaimportowane na Kretę, ale nie wiem skąd. Ten patrzy i wyrokuje: Jordania, ceramika Chocolate-on-White (naprawdę taką ma fachową nazwę, chodzi o skorupy z jasnej gliny dekorowane brązową farbą, chociaż mój kawałek w ogóle nie miał dekoracji, ale za to miał charakterystyczny kształt). W życiu bym na to nie wpadła. Materiał z mojego regionu jest tak ogromny, że na inne działki nie starcza już siły. Ja jestem specjalistką, ale i tak ciągle się uczę. Bo nie ma takiej opcji, by wszystko opanować. Bo skąd, z książek? One mogą dać jakąś podstawę. Ale tak naprawdę jest to wiedza sensualna: trzeba własnymi zmysłami to poczuć, przerzucić parę ton skorup, poznać ich fakturę, kolor, ciężar. Jak to się już zrobi, to się wie. Ale to przychodzi z czasem i z doświadczeniem.
Jestem w stanie zrozumieć, choć mam taką refleksję: podnieta intelektualna związana z odkryciem, skąd pochodzi taki czy inny talerz, jest dostępna gronu wybrańców. Reszta chciałaby czegoś więcej. Jakiegoś nowego grobowca Tutanchamona. Więc czym się tutaj podniecać?
Jak pani myśli, ile artefaktów starożytności zostało już wykopanych?
Dziesięć, piętnaście procent?
Jeden. Zostało do odkrycia jeszcze 99 procent, plus minus. Wprawdzie są regiony, jak Egipt, które już zostały dobrze zbadane, ale także nie do końca. Niby nie ma tam białych plam, aż tu pojawia się nowa technologia. Kilka lat temu poddano badaniom mumie, które podejrzewano, że mogą należeć do rodziny Tutanchamona. Rentgen, tomograf komputerowy, badania genetyczne. I okazało się, że nie tylko udało się ustalić, która z mumii to szczątki Echnatona, faraona heretyka, który próbował w Egipcie rozprzestrzenić monokult Atona zamiast polikultu Amona i jego boskich kolegów, ale także że Echnaton był ojcem Tutanchamona. Do tego spłodził syna w związku z siostrą – pokazały to badania genetyczne. Więc widzi pani, niby najlepiej przebadany okres w najbardziej interesującej historii Egiptu, a tu taka niespodzianka.
Jak przygotowywałam się do rozmowy z panią, to poczytałam o tych nowoczesnych zabawkach archeologów. O laser scanningu, obrazowaniu w 3D, zdjęciach lotniczych, gradiometrach...
Jest tego sporo i za każdym razem, kiedy nowa technologia wchodzi do gry, robi to na mnie spore wrażenie. Ja teraz mieszkam w Wiedniu. Nieopodal tego miasta kilka lat temu w pobliżu obozu legionowego w Carnuntum odkryto szkołę gladiatorów. I proszę sobie wyobrazić, że aby to zrobić, nie wbito ani jednej łopaty. Zastosowano magnetometrię, która pozwoliła dokładnie zmierzyć grubość każdej ściany, każdej szczeliny... Na podstawie tych badań zrekonstruowano tę szkołę w każdym detalu.
A dlaczego jej nie odkopano?
Bo takie wykopaliska archeologiczne są bardzo długotrwałe? Bo jak się już wykopie, to trzeba potem zakonserwować, a to jest bardzo drogie? A jak się nawet zakonserwuje, to trzeba mieć pomysł i pieniądze, żeby coś z tym zrobić. A w przypadku Carnuntum te wszystkie decyzje czekają sobie, natomiast goście zwiedzający teren są zadowoleni, bo mogą oglądać szkołę gladiatorów. To coraz częstsza strategia w przypadku różnych odkryć archeologicznych. Takie mieć ciastko, a jednocześnie delektować się jego słodyczą.
Nie lubię takich placów zabaw, bardziej mnie fascynują prawdziwe starocie, lubię czuć ich fakturę, strukturę, wyobrażać sobie, jak żyli ci ludzie, co sobie myśleli.
Mnie także najbardziej kręcą mechanizmy przemieszczania się ludzi i obiektów. A jeśli chodzi o te ostatnie, to szalenie interesują mnie dary. Podarunki. To kiedyś była cała wielka strefa aktywności społecznej i politycznej. Weźmy taką Polinezję, tam to był cały system ekonomiczny: wszyscy obdarzali wszystkich, a i tak każdy wychodził na swoje. A jeśli chodzi o przemieszczanie się ludzi, to moją pasją są Filistyni, znani pewnie świetnie każdemu czytelnikowi Biblii. Pod koniec epoki brązu, ok. 1200 r. p.n.e., osiedlili się na terenach dzisiejszego Izraela. Nie wiadomo, skąd pochodzili, być może z Egei, gdzie się walił cały system społeczny i gospodarczy, więc jest prawdopodobne, że mieszkańcy tego regionu uciekli przed wojenną pożogą. Ale to wszystko pikuś, bo proszę sobie wyobrazić, że nie ma grobów filistyńskich, nie ma ich cmentarzy. Wiemy, że tam byli, że wybudowali miasta, ale potem nic. Podobna sprawa jest z Troją: tam także nie ma cmentarzysk, jakby tysiąc lat z okładem istnienia tego miasta wyparowało. Znaleziono wszystkiego kilkanaście szkieletów, ale to były głównie osoby zaskoczone przez kataklizmy, typu trzęsienie ziemi. Ale żadnego cmentarza.
Może w inny sposób pozbywali się swoich zmarłych. Oglądałam film opowiadający o całkiem współczesnych zwyczajach z Tybetu, gdzie buddyści oddają ciała swoich bliskich mnichom, aby ci nakarmili nimi sępy. Taki naturalny obieg w przyrodzie. Katolickie: z prochu powstałeś...
To całkiem możliwe, zwłaszcza w przypadku Filistynów. Oni prowadzili nieco inną gospodarkę niż otaczające ich ludy: zamiast hodować kozy i owce, mieli w swoich zagrodach świnie...
I myśli pani, że karmili je zwłokami, niczym w thrillerze Thomasa Harrisa?
Trochę wątpię, ale kto wie... To kolejna zagadka w naszym archeologicznym świecie. Tak więc sądzę, że nie tylko ja, ale i moi studenci i studenci studentów, a także ich dzieci i wnuki będą jeszcze mieli co robić i odkrywać w tej dziedzinie.
Jeśli cokolwiek będą w stanie spostrzec. Bo z pani książek wynika, że ten światek naukowców archeologów to, że zacytuję mojego kolegę, same mendy. Podgryzające sobie gardła w pogoni za kasą z grantów i splendorami naukowymi, których sami nie są autorami, bo wyzyskują studentów.
No, jakby to powiedzieć, w moim światku nie jest całkiem różowo, ale pewnie w pani także nie. Jak wszędzie. Kiedy czytam thrillery medyczne Cooka mam wrażenie, że co drugi lekarz czyha na moje życie, bo chce mi wykraść nerkę albo wątrobę do transplantacji. A to przecież nieprawda.
W każdym razie zarówno w medycynie, jak i w archeologii bożyszczem jest kasa. A tej wciąż jest za mało. I jeszcze te układy, podlizywanie się profesorom, którzy żerują na swojej pozycji i pracy maluczkich.
Jest duża konkurencja w zawodzie. I mam wrażenie, że jeśli chodzi o jej naukowe skutki, to jest gorzej niż wówczas, kiedy ja zaczynałam swoją przygodę z archeologią. Walczymy o granty, z których trzeba się rozliczyć. A rozliczanie polega między innymi na publikacjach w wydawnictwach, które są umieszczone na liście resortu nauki. Co czasem zakrawa na ciężką paranoję. Bo wyobraźmy sobie, że chciałabym opublikować artykuł na temat Troi. Moim pierwszym wyborem byłaby publikacja w „Studia Troica”, roczniku wydawanym przez Uniwersytet w Tybindze. Ale na liście ministerialnej tego najważniejszego w tej dziedzinie periodyku nie ma. I proszę mnie nie pytać dlaczego, bo nie mam pojęcia. Dlatego coraz częściej naukowcy się buntują: bo to nie może tak być, aby ich odkrycia, robione za publiczne pieniądze, były niedostępne dla ludzi, którzy czegoś na ich temat chcieliby się dowiedzieć. Dziś jest tak, że ich prace publikują duzi wydawcy, a za każde pobranie artykułu chętny musi zapłacić 30–40 dol., z czego naukowiec, który tę pracę napisał, nie ma ani centa. Dlaczego jeśli ktoś się chce dowiedzieć czegoś na temat kanibalizmu u neandertalczyków, musi sięgać do artykułów w „Newsweeku” albo do szamba w Pudelku? Przecież mógłby przeczytać jeśli nie całą pracę naukową na ten temat, to choćby jej podsumowanie. Za darmo.
Neandertalczycy byli kanibalami?
Są źródła, które pozwalają domniemywać, że tak właśnie było.
A teraz zajmuje się pani wampirami. W każdym razie w książce, którą teraz pani pisze. Wampiry to prawda czy kit?
W średniowieczu w Europie nierzadkie były tzw. pochówki antywampiryczne. Jak twierdzi dr Maurycy Stanaszek z Państwowego Muzeum Archeologicznego, specjalista od tego tematu, Mazowsze było pełne wampiryzmu, a w każdym razie zabobonu z nim związanego. Świadczą o tym wykopaliska cmentarne, z których wynika, że ludzie stosowali wiele rytuałów antywampirycznych. Bo jak wygląda normalny katolicki pochówek: kładzie się trupa na plecach do grobu. Ale co jeśli znajduje się szkielet leżący na brzuchu, a jeszcze głowa jest umiejscowiona między nogami? Albo taki przywalony kamieniami. Lub jeszcze inaczej: przebity zębem od brony.
Te dwa ostatnie rozumiem: żeby wampir nie wstał. Ale ten pierwszy? Dlaczego na brzuchu?
Żeby mu było trudniej wstać, żeby gryzł ziemię. Do dziś się tak mówi.
Z czego żyje archeolog? Z pensji uniwersyteckiej? Z publikacji naukowych? A może, jak w pani przypadku, z książek?
Mam wrażenie, że z powietrza, bo żadna z tych dziedzin nie daje stabilizacji finansowej. Ja nie mam etatu na żadnym z uniwersytetów, zresztą jak miałam, to także nie było z tego takich pieniędzy, żeby się poczuć bezpiecznie. Archeologia jest nauką międzynarodową, jeśli chce się coś osiągnąć, trzeba jeździć po świecie i kopać. Zawsze ma się zapewnione spanie, czasem przelot i jedzenie. Rzadko jakieś honorarium. Zapłatą jest możliwość rozwijania się. Na szczęście to wciąż mnie bawi. Daję też radę co roku kupić dzieciom nowe buty, więc nie ma sprawy.
Zaraz, zaraz, chce mi pani powiedzieć, że jedzie na wykopaliska i pracuje na nich za jedzenie?
Umówmy się, że robię to dla frajdy. A frajda, proszę mi wierzyć, jest nieziemska.