Przy sprawdzaniu egzaminów pracują ludzie i nie da się zupełnie wykluczyć pomyłek - mówi w wywiadzie dla DGP Marcin Smolik, dyrektor Centralnej Komisji Egzaminacyjnej.
Raport NIK o systemie egzaminacyjnym został bardzo źle przyjęty przez pracowników komisji egzaminacyjnych. Rozmawialiśmy z kilkoma dyrektorami. Wszyscy skarżyli się na niesprawiedliwość.
Nietrudno zrozumieć, że część pracowników odebrała to osobiście, dla niektórych z nich to 16 lat pracy. Kontrolerzy NIK potraktowali nas jak prywatną firmę, w której wyliczyli wyłącznie nieprawidłowości.
Podsumowali efekty pracy.
Nie do końca. W raporcie nie było kontekstu działania systemu egzaminacyjnego w Polsce. Tymczasem my co roku przygotowujemy tysiąc różnych arkuszy egzaminacyjnych, testujemy ponad milion osób. Wiele zaleceń z raportu było opiniami kontrolerów przedstawiającymi tylko jeden sposób patrzenia na testy. Uwagi te nie są nowe dla osób zajmujących się egzaminowaniem. Ale to tylko jedno z możliwych rozwiązań, które w raporcie zostało przedstawione jako dogmat.
Faktem jest, że w kontrolowanym okresie 2300 maturzystów musiało mieć wymieniane świadectwa.
Nie jestem jakoś szczególnie z tego dumny. Zdaję sobie sprawę z tego, że za tymi liczbami kryją się konkretne osoby. Robimy wszystko, by zminimalizować ryzyko takich pomyłek w przyszłości. Do tej pory w przypadku egzaminu maturalnego rutynowo weryfikowanych było 10 proc. prac. Tyle, na ile nas stać. Teraz wprowadzamy dodatkowe procedury – będziemy sprawdzać nie tylko wyrywkowo całe arkusze, ale także poszczególne, najbardziej problematyczne zadania w większych partiach prac. Dodajemy uprawnień szefom zespołów egzaminacyjnych. Teraz także oni będą weryfikować pracę egzaminatorów. Bardzo mi przykro, że zdarzają się pomyłki. Przy sprawdzaniu egzaminów pracują ludzie i nie da się ich wykluczyć zupełnie.
Zdaniem kontrolerów NIK nieprawidłowości wykryto w co czwartej pracy, o wgląd do której poprosił maturzysta.
Jakiś czas temu poprosiłem okręgowe komisje egzaminacyjne o dane dotyczące wymienionych świadectw. Z zebranych danych udało mi się ustalić, że w 2014 r. wymieniliśmy 3 proc. z tych, do których uczniowie poprosili o wgląd. Dlatego byłem zaskoczony wskaźnikiem, który pokazał raport NIK.
Podczas posiedzenia sejmowej komisji edukacji, nauki i młodzieży powiedział pan wprost, że jest on niekompletny i niewłaściwy.
Tak, bo NIK wyliczyła go na podstawie niekompletnych danych. Prześledziłem sposób, w jaki kontrolerzy prosili o nie w okręgowych komisjach egzaminacyjnych. Okazało się, że robiły to różne osoby, zwracając się do komisji w różnej formie. Część zapytań trafiła do OKE pisemnie, część telefonicznie. Ponieważ nie było wystandaryzowanej prośby, NIK dostała od każdej OKE inne informacje – jedna przesyłała liczbę zdających, inna – liczbę arkuszy. Pracownicy izby w jakiś sposób je zestawili i na takiej podstawie wyliczyli te 25 proc. W rzeczywistości współczynnik wymienionych świadectw w okresie, który kontrolowała NIK, to, zależnie od roku, 2–3 proc. wśród uczniów, którzy dokonali wglądu do pracy. Nie cieszy mnie żaden wymieniony dokument. Jednak żeby racjonalnie podejść do analizowania problemu i szukania rozwiązań, niezbędne jest posiadanie rzetelnych danych na starcie.
Trzeba mieć świadomość, że w badanym przez NIK okresie egzaminy pisało ponad 7 mln uczniów. Sprawdziliśmy ok. 25 mln arkuszy. Jeśli wymienione świadectwa zestawić z tą liczbą, będą to dziesięciotysięczne części procenta.
NIK zwraca uwagę, że CKE podlega MEN. Sprawdza więc efekty pracy instytucji, która go nadzoruje. Nie sądzi pan, że to paradoks?
W niektórych krajach odpowiednik CKE podlega parlamentowi lub rządowi. Stanowi coś na kształt oświatowej Najwyższej Izby Kontroli. W innych podlega, tak jak u nas, ministerstwu. W Wielkiej Brytanii natomiast egzaminy szykują zupełnie zewnętrzne firmy. To kwestia przyjętych rozwiązań. Z racji mojej funkcji proszę nie oczekiwać ode mnie oceny tej sytuacji.
Innym zarzutem była nieefektywność organizacji systemu egzaminacyjnego.
Ten problem jest już rozwiązany w ostatniej nowelizacji ustawy o systemie oświaty. Do niedawna CKE i OKE to było dziewięć oddzielnych instytucji, które w dużej mierze były od siebie niezależne. CKE miała nadane pewne prawa koordynowania i nadzorowania OKE – cokolwiek to znaczyło – nie miała jednak żadnych narzędzi tej kontroli.
Dyrektor CKE nie mógł nakazać OKE, żeby na przykład udostępniała prace do wglądu młodzieży?
Na swoim terenie dyrektor mógł zrobić, co chciał. Sytuacja była trochę schizofreniczna. Z jednej strony ktoś wymyślił prawo, w którym istniała instytucja centralna i regionalne, które niby jej podlegały, ale realnie nie podlegały.
Tak naprawdę nowelizacja ustawy sankcjonuje mechanizmy, które przez lata same się wykształciły niejako obok poprzedniego rozwiązania prawnego. Obecna ustawa nadaje naszemu modelowi ramy prawne, a samej CKE nakłada też kilka dodatkowych uprawnień w zakresie kontrolnym. Na przykład możemy narzucić jednej z regionalnych OKE, jaki arkusz egzaminacyjny ma przygotować do najbliższej sesji.
I na przykład tylko Łomża będzie przygotowywać matematykę?
Przygotowanie pojedynczych arkuszy z danego przedmiotu zawsze zlecaliśmy okręgowym komisjom. Teraz zmiany idą w takim kierunku, aby wyznaczyć OKE wiodące w danym przedmiocie, które co roku będą przygotowywać arkusze z danego przedmiotu, być może też na danym poziomie.
Co jeszcze się zmieni?
Planujemy też zmianę organizacji wewnętrznej komisji. Chcemy zrezygnować z zespołów pracujących nad konkretnymi egzaminami i przeprowadzić podział na zespoły zajmujące się przedmiotami na poziomie wszystkich egzaminów – od sprawdzianu szóstoklasisty do matury. Chcemy też odejść od autorskiego przygotowania arkuszy do takiego modelu, w którym opracowujemy pojedyncze zadania. To pomysł, który pojawił się w prowadzonym przez nas projekcie banku zadań.
A sam bank zadań w końcu będzie działał? CKE prowadzi nad nim prace od 2010 r.
W tym momencie przechodzimy przez ostatni etap próbnego zastosowania zadań.
Teraz to z zadań z banku będą układane arkusze egzaminacyjne na maturę?
W pewnej mierze. Będziemy też zamawiać zadania w okręgowych komisjach, bo to jest ich ustawowo określona kompetencja.
Czy nie jest to mnożenie kosztów? Nie wystarczy rozwijać sam bank zadań i tylko pobierając z niego polecenia, układać arkusze?
Chyba używa pani złego określenia. Trzeba mieć świadomość, że około 40 proc. zadań jest odrzucanych po pierwszym czytaniu. Tymczasem tylko do próbnego sprawdzianu i matury w grudniu 2014 r. i do egzaminów w kwietniu oraz maju tego roku przygotowaliśmy prawie 1000 arkuszy. Jeśli w każdym z nich jest średnio 30 zadań, to daje to w sumie blisko 30 tys. poleceń. Nie ma czegoś takiego, jak „za dużo zadań”. Dążymy do tego, żeby w komisjach okręgowych zamawiać nie arkusze, tylko zadania, które będą wędrowały do banku.
NIK miała też zastrzeżenia do tego, że państwo źle pilotują maturę.
Tak, ja się zgadzam z tym, co napisała NIK – że powinniśmy to robić tak, jak to robi zespół przygotowujący badanie PISA. To jest piękna idea, byłbym zachwycony, gdyby to się udało wprowadzić u nas. Problem polega na tym, że przykładanie miary międzynarodowego badania, w którym przez trzy lata powstają trzy arkusze, mające może 100 zadań, do sytuacji, w której przez rok trzeba wyprodukować 3 tys. arkuszy – bo z egzaminem zawodowym to w tym roku tyle będzie – w których potrzeba 90 tys. zadań, to chyba jednak nie ta skala.
Nasz system egzaminacyjny jest potężny. Tak planowano od początku?
Nie, myślę, że nikt tego nie przewidział. Dlatego dobrze, że on teraz nieco się zwija. W tym roku licealiści, a w przyszłym wszyscy zdający egzamin maturalny będą pisać język polski, matematykę i język obcy na poziomie podstawowym i przynajmniej jeden przedmiot na poziomie rozszerzonym. Przedmioty uzupełniające będą miały tylko poziom rozszerzony. To znacznie ograniczy liczbę arkuszy i usprawni naszą pracę. Będziemy mogli myśleć nad kolejnymi usprawnieniami. W tej chwili komisje egzaminacyjne są zawalone pracą.