Nowe przepisy dotyczące delegowania zapewnią zatrudnionym ochronę, a przedsiębiorstwom dostęp do rynku wewnętrznego - mówi Danuta Jazłowiecka, europoseł, sprawozdawca Parlamentu Europejskiego w sprawie dyrektywy dotyczącej delegowania.

Uczestniczyła pani w pracach Parlamentu Europejskiego (PE) i w negocjacjach z Radą UE dotyczących dyrektywy wdrożeniowej wobec dyrektywy nr 96/71/WE z 16 grudnia 1996 r., o delegowaniu pracowników w ramach świadczenia usług. Obecnie jej projekt jest korzystny dla rodzimych firm i pracowników. Czy możemy już mówić o sukcesie?

Na to jest jeszcze za wcześnie. Jesteśmy przed najważniejszym głosowaniem na sesji plenarnej PE, które odbędzie się 16 kwietnia. Dopiero wtedy okaże się, jaki jest końcowy efekt naszej pracy. Sukcesem samych negocjacji jest jednak to, że w Europie uwierzono, że można przygotować dokument zapewniający z jednej strony ochronę prawną pracowników, a z drugiej dostępność tej formy świadczenia usług, jaką jest delegowanie. Olbrzymim sukcesem jest też uniknięcie irracjonalnych propozycji, które pojawiały się w trakcie prac.

Na przykład?

Część europosłów wnioskowała, aby delegowanie było ograniczone czasowo do 6 miesięcy, a po ich upływie o jego wydłużeniu mieli decydować partnerzy społeczni. Rozwiązanie to bardzo utrudniałoby płynność i efektywność pracy. Proponowano też, by pracodawcy przy każdym delegowaniu wyznaczali osobę do kontaktów z partnerami społecznymi. Miała ona być obecna cały czas w miejscu delegowania, znać języki, być uprawniona do podpisywania układów zbiorowych.

To powodowałoby koszty.

Oznaczałoby konieczność zatrudnienia wysokiej klasy prawnika znającego język oraz prawo obowiązujące w kraju przyjmującym, któremu przedsiębiorca musiałby płacić dużo wyższe wynagrodzenie niż pracownikowi delegowanemu. Takich zapisów były dziesiątki, a nawet setki. Dużo wysiłku kosztowało to, by je usunąć.

Jak wyglądały prace nad dyrektywą?

Początki prac były wyjątkowo trudne z uwagi na rozbieżne oczekiwania partnerów społecznych, poszczególnych grup politycznych, a w tym przypadku także narodowych delegacji. Związki zawodowe chciały przede wszystkim, by w dyrektywie przyznano im wiele uprawnień. Przedsiębiorcom zależało natomiast, by zapewnić im łatwiejszy dostęp do rynków europejskich. Trudno było połączyć ze sobą te dwa stanowiska. Podobnie podzielili się posłowie do PE. Byłam mocno zaskoczona wstępnymi rozmowami z tymi środowiskami, bo nie mówiliśmy o tym, co było istotą dyrektywy, a tylko o przyznaniu poszczególnym grupom określonych uprawnień. W chwili obecnej wypracowany kompromis zapewnia tę ochronę i daje przedsiębiorstwom możliwość korzystania z europejskiego rynku wewnętrznego. Dodatkowo zapewnia także obu stronom przejrzystość prawną dzięki np. obowiązkowi utworzenia jednej oficjalnej strony internetowej, gdzie pracownik i pracodawca będą mogli zapoznać się z podstawowymi warunkami delegowania.

W jaki sposób będzie można z niej skorzystać?

Pracownik będzie mógł sprawdzić, czy firma wypełniła minimalne wymogi, które dotyczą jego delegowania. Na stronie powinna być dostępna także informacja, z jakiej procedury delegowany może skorzystać, by domagać się zwrotu należności, które nie zostały mu wypłacone. Z kolei pracodawca dzięki niej będzie mógł ocenić, jakie warunki musi spełnić i czy jest w stanie je zrealizować. Da mu to pewność, że delegując pracownika, nie naruszy prawa.

Czy firmy mogą się obawiać wprowadzenia przepisów dotyczących kontroli?

Staraliśmy się z jednej strony zapewnić przejrzystość prawną dla pracodawców – to podstawowy warunek, by wymagać od nich ochrony prawnej pracowników, a z drugiej wyeliminować zachowania protekcjonistyczne niektórych państw członkowskich. Dyrektywa przewiduje możliwość wprowadzenia przez kraje UE dodatkowych środków kontrolnych, ale są one obwarowane dodatkowymi warunkami. Kraj musi o nich poinformować Komisję Europejską i pozostałe państwa członkowskie, a także umieścić informacje na swojej oficjalnej stronie internetowej. Polski pracodawca będzie więc od razu wiedział, czy następują jakieś zmiany w tym zakresie. Instrumenty kontrolne muszą być też uzasadnione, a więc mogą być wprowadzone tylko wówczas, gdy istniejące metody są niewystarczające do tego, żeby potwierdzić, że nastąpiło delegowanie. Ponadto muszą być one proporcjonalne do celu, jaki mają osiągnąć, co oznacza, że nie mogą celowo utrudniać funkcjonowania zagranicznych przedsiębiorstw. Art. 9 zobowiązuje także Komisję Europejską do monitorowania, czy wprowadzane środki kontrolne są zgodne z prawem UE. Dzięki temu będziemy wiedzieli, jaka jest skala naruszeń prawa i czego one dotyczą. Wiele zawartych w dyrektywie zapisów zabezpiecza też przedsiębiorców przed protekcjonizmem, którego w chwili obecnej jest bardzo dużo, szczególnie w Europie Zachodniej.

Ma pani na myśli praktyki dyskryminacyjne wobec polskich firm.

Tak. Bardzo często wynikają one z tego, że inspektorzy nie wiedzą, jakie są granice kontroli, a zwłaszcza jakich dodatkowych dokumentów mogą wymagać. Dyrektywa z 1996 r. nie reguluje tych spraw i daje szerokie możliwości stosowania różnych środków. Nowe prawo ma ograniczyć te praktyki. Wprowadza bowiem warunki, które kontrolujący będą musieli spełnić.

Czy możemy spodziewać się jeszcze jakiś zmian w zapisach projektu dyrektywy przed jej ostatecznym uchwaleniem?

Jest to bardzo prawdopodobne. Wiem, że socjaliści z Europy Zachodniej przygotowują poprawki. Ich treść utrzymywana jest w tajemnicy – zapewne ma nas zaskoczyć. Mam nadzieję, że większość europosłów zdecyduje się jednak poprzeć obecny projekt dyrektywy. Jeśli jakakolwiek poprawka zostanie przyjęta przez większość parlamentarną, to najprawdopodobniej spowoduje to sytuację, w której w Radzie UE pojawi się mniejszość blokująca i wówczas w następnej kadencji będziemy musieli negocjować powtórnie całą dyrektywę. Z tego powodu nazywa się ją puszką Pandory. Obawiam się, że wówczas bardzo trudno będzie wynegocjować tak dobry kompromis, jaki osiągnęliśmy dziś, gdyż przewiduje się, że w następnej kadencji PE 20–25 proc. mandatów uzyskają posłowie z partii nacjonalistycznych. Możliwe jest też to, że dyrektywa zostanie zamrożona, a prace nad nią nie będą podjęte przez całą następną kadencję PE. To oznacza, że sytuacja firm i pracowników będzie taka sama lub jeszcze gorsza niż ta, którą mamy dzisiaj.

Jeśli dyrektywa zostanie przyjęta w obecnej kadencji, to firmy delegujące nie muszą już obawiać się jej kolejnych zmian?

Na wdrażanie nowej dyrektywy mamy 2 lata, po nich przez kolejne 3 lata Komisja będzie monitorować proces jej stosowania. Następnie przygotuje raport wskazujący, które instrumenty są wystarczające, a które trzeba poprawić albo też z których należy zrezygnować. Zakładam, że jeśli konieczne będą zmiany, to uwzględniając proces legislacyjny, pojawią się one po 6–7 latach, więc dyrektywa przez ten czas dyrektywa będzie funkcjonować bez zmian. Ewentualna rewizja będzie natomiast dotyczyła wyłącznie obecnie procedowanego aktu, a nie z 1996 r. Natomiast ugrupowanie socjalistów w PE chciałoby rewizji pierwszej dyrektywy i zmiany podstawowych warunków delegowania. To oznaczałoby eliminację tej formy świadczenia usług. Warto przy tym pamiętać, że 70 proc. pracowników delegowanych pochodzi z Europy Zachodniej, a nie Wschodniej.

Kandyduje pani ponownie do PE. Jakie cele chciałaby pani osiągnąć w nowej kadencji?

Chciałabym móc znowu działać w komisji ds. zatrudnienia. Oprócz ponaddwuletniej pracy nad dyrektywą wdrożeniową udało mi się przygotować i przeprowadzić przez PE raport dotyczący inwestycji społecznych. Wskazuje na potrzebę zmodernizowania europejskiego modelu społecznego. Chodzi o wprowadzenie instrumentów, które zmienią państwa opiekuńcze w kraje aktywizujące społeczeństwa i wspierające przedsiębiorczość.